wtorek, 28 maja 2013

Na deszcz dla biegacza. Kotojoga z jogokotem.

Na początek drzemka relaksacyjna.
Deszcz, wiatr i ziąb skutecznie udowadniają mi, że nie jestem biegowym hardkorowcem.
No nie jestem, jest poziom samoudręczenia, którego nie zamierzam przekraczać i jest pogoda, na którą nawet psa by nie wygonił a co dopiero Ratlerka, pseudo biegaczkę pod którą podszywa się miejska paniusia przywykła do luksusów. Wodę tolerująca tylko taką ciepłą, z pachnąca pianką i w wannie.
Wyżej wymieniona kombinacja pogodowa powoduje, że za Chiny Ludowe nosa z domu nie wystawiam.
Ale dzień deszczowy, nie musi być dniem straconym.

Oto miły, prosty sposób jak połączyć przyjemne z pożytecznym, nie wystawiać nosa ani butów biegowych "nówki sztuki" na psią pogodę.
Potrzebujemy: trochę słabej silnej woli i tonę wyrzutów sumienia.
Bierzemy: skakankę, karimatę, laptoka, butelkę wina, i kota.
Rodzinie  uświadamiamy, że jak będzie zawracać głowę to jeść nie dostanie przez najbliższy tydzień.
Zamykamy się z ekwipunkiem  sam na sam i... miło spędzamy kilka jakże produktywnych godzin.
Start!
Najpierw poskakanie na skakance: 5-10 minut na rozgrzewkę.
Ja skaczę boso na kafelkach - nie znam się, ale dla mnie to świetne ćwiczenie  bardzo wzmacniające łydki - jak znalazł przyda się do kompletu z nowymi butami.
Potem już luz, nalewamy sobie winka, puszczamy muzykę, odpalamy laptoka i na spółkę z kotem najpierw ustalamy program ćwiczeń i po fazie relaksu, nieśpiesznie wykonujemy ze 2 sekwencje jogi z repertuaru Fiji MacAlpine.
Kot proponuje na początek sekwencję przeciwko kontuzjom:


Kot mówi, że skoro już poskakaliśmy na skakance i zrobiliśmy 1 sekwencję, to możemy sobie zaliczyć  powyższe jako bieganie i zrobić sekwencję po bieganiu.


Albo skoro biegać mamy zamiar... jutro. :))) To sekwencję "przed bieganiem" .


Nadgorliwcy mogą zrobić wszystkie trzy albo jakieś inne sobie wynaleźć, czy tam coś innego zupełnie pomachać.
Pamiętajmy o zasadzie - 1 sekwencja 1 kieliszek wina i sporo dyskusji z kotem. :)
Wino czerwone jest bardzo zdrowe, krwiotwórcze, działa odstresowująco no i jest smaczne a jak wiadomo należy dbać o zdrową dietę i swoje przyjemności. Bez tego to całe bieganie i tak nie będzie miało sensu, bo jaki sens jest uprawiać sport który nas stresuje? Żaden.

Skoro jesteśmy już rozciagnięte jak guma i odstresowane jak motylek na łące, warto wrzucić trochę siły biegowej i ćwiczeń modelujących.
Przysiady, relaks, winko, brzuszki, relaks, winko, wykroki, relaks, winko, relaks, relaks, relaks z kotem....

Mówię wam, aż chce się ćwiczyć, a zwłaszcza elementy kotojogi z jogokotem. :)

Biegiem pozdrawiam,
Ratlerek.

A kot mówi, że od tej jogi to go w ogonie strzyka. To pewnie z braku białka, bo winko dla mnie było a wołowinki dla niego nie!!!!

Natomiast mąż mówi, że widzi, że od tego całego biegania mamy z kotem nie tylko coraz lepsze figury, ale i coraz lepsze humory.


sobota, 25 maja 2013

Storczykomania, UWAGA! schorzenie zaraźliwe i nawracające.

"Felek"
Czyli jak Ratler hodowcą sałaty został.

Historia jest krótka, kilka lat temu, siostra podarowała mi w prezencie gwiazdkowym storczyka.
Najzwyklejszą krzyżówkę Phalaenopsisa.
Po prostu bielutkiego, w pełnym rozkwicie.
Bardzo mnie ten prezent ucieszył bo kwiatuszek był śliczny a prezent dość niebanalny, wyszukałam mu najodpowiedniejsze miejsce na najlepsiejszym parapecie  i... czekałam końca jego dni.
Nie mam ręki do kwiatków a storczyki uchodzą za trudne w prowadzeniu. Paprotki zabijam samą swoją obecnością. Coroczna uprawa  pelargonii czy surfinii na balkonie na ogół kończy się mniejszą lub większą porażką jeszcze  przed końcem lata.
Lektura tematycznych for internetowych nie napawała mnie optymizmem.
Specjalne podlewanie, odpowiednie nawożenie,  parapet od odpowiedniej strony świata, odpowiednia wilgotność powietrza, odpowiednie naświetlenie, nie przestawiać, nie ruszać, najlepiej nie patrzeć żeby nie zauroczyć.
No cackać się trzeba jak z królewną na ziarnku grochu, albo i gorzej. Więc, cienko to widziałam.


Ale "Felek" miał się dobrze, nic sobie nie robiąc z mojego braku doświadczenia, stania na po prostu parapecie i bycia podlewanym to tak, to śmak. Nic sobie nie robił z przestawiania, szturchania, oglądania po 10 razy dziennie. Kwitł dzielnie bite 3 miesiące.
Następnego roku tuż przed Gwiazdką- znów prezentował swoje wdzięki w pełnym rozkwicie.
I tak jest do tej pory- najstarszy z moich storczyków pieszczotliwe zwany Felkiem lub Synkiem ;), niezmordowanie rok w rok, zakwita kiścią bielutkich kwiatów akurat na Boże Narodzenie.
Za oknem biały zimny śnieg, a na parapecie też biały śnieg, ale kwiatów.


Wiec dokupiłam mu braciszka, żeby nie był taki samotny. A potem kolejnego. I jeszcze jednego.
I pooooszło.
W szczytowym momencie "zarazy" na moich parapetach stało ponad 30 storczyków.
Na ogół Phalaenopsisów, ale zdarzyły się i Miltonie (niestety zdychają mi błyskawicznie),  Dendrobia, Oncidia, Kambrie.

Z czasem wypracowałam sobie własną metodę uprawy, dość daleką od oficjalnych zaleceń.
Swoje storczyki podlewam hojnie, w lato jeśli są upały nawet co 2-3 dni nie pozwalając korzeniom przesychać, zostawiam wodę w osłonkach sięgającą na około 1/2 cm w doniczkę.
Zimą  podlewanie ograniczam do 1 razu w tygodniu.
We wszystkich doniczkach wykrawam dodatkowe otwory wentylacyjne co przyśpiesza przesychanie podłoża, ale i mam wrażenie ułatwia storczykom oddychanie przez korzenie i bardzo pobudza je do wzrostu.
Najlepiej "smakuje" zieleninie woda destylowana z niewielkim dodatkiem nawozu - 1/4 lub nawet mniej zalecanej dawki, dolewanej do każdego podlewania. Mój ulubiony to nawóz do storczyków z witaminą C Agrecolu.
Storczyki najobficiej kwitną mi na oknie południowym ale ocienionym balkonem więc bez  bezpośredniego naświetlenia przez słońce, standardowo plenią się radośnie na oknach północnych.


W tym roku niestety moja "hodowla" jest mocno uszczuplona i nie prezentuje się zbyt okazale, jak to bywało w latach poprzednich. Przywlokłam do domu tarczniki i nie mogę się paskudztwa pozbyć. Wyjątkowo upierdliwy szkodnik i wyjątkowo odporny na chemię. Wiele  kwiatów musiałam zwyczajnie wyrzucić, tak były oblezione przez to paskudztwo, kilka wyzionęło ducha  w procesie trucia robactwa- samo robactwo miało się świetnie do końca.
Ale to jeszcze nie koniec wojny - nie pierwsza to i nie ostatnia. A "Felki" wbrew obiegowej opinii roślinek subtelnych i wrażliwych, to nie tylko piękni, ale i bardzo twardzi zawodnicy.
Rzekłabym nawet - nie do zdarcia. Więc pewnie damy radę, jak zwykle.


Kot mówi odpowiadając na kiedyś, gdzieś, zadane pytanie, że on sałaty nie żre.

P.S.
Jedna z zapalonych hodowczyń wyznała w ataku szczerości na forum, że ona swoim storczykom puszcza nagrania z odgłosami z dżungli amazońskiej, żeby czuły się na jej  parapetach jak u siebie w domu.
To dopiero jest PASJA!!!!
Czy ktokolwiek z Was, puszczałby swoim butom biegowym odgłosy z lasu? Ulicy? Maratonu? :)






poniedziałek, 20 maja 2013

Biegiem MARSZ!!! Czyli: "Bieganie metodą Gallowaya"

Znowu coś przeczytałam o bieganiu, aby zdrową równowagę zapewnić pomiędzy gimnastyką ciała a strawą dla umysłu w tej dziedzinie.
"Bieganie metodą Gallowaya.
Ciesz się dobrym zdrowiem i doskonałą formą."
Jeff Galloway.

Metoda marszobiegania Gallowaya nie porwała mnie, ale książkę bardzo polecam.
To kompendium wiedzy podstawowej o bieganiu, napisane  w prostej formie i przystępnym językiem.
Galloway omawia rzeczy podstawowe, np:
-jak się skutecznie nawadniać na co dzień, żeby nie musieć biegać z butelką wody dystansów już całkiem sensownych.
- jak się skutecznie chłodzić podczas biegów w wysokich temperaturach.
- jak szacować swoje siły i zwiększać dystanse bez ryzyka kontuzji.
- jak wdrażać proste, bezpieczne i nie obciążające ćwiczenia szybkościowe bez zawracania sobie głowy planami biegowymi które, jednak wymagają już posiadania na koncie sporego kilometrażu.
- jak się odżywiać przed bieganiem/startem żeby uniknąć sensacji żołądkowych, lub osłabnięcia z braku energii.
Itd., itp.
Wiele prostych rad i sposobów na codzienne troski początkującego biegacza w każdym wieku.
Muszę szczerze przyznać, że czytając tę książkę zlekceważyłam ją w pierwszej chwili.
Wydała  mi się nudna, powierzchowna i męcząca.
To niestety wina typowo amerykańskiego stylu w jakim jest napisana.Przedzieranie się przez amerykańskie podręczniki "nie tylko dla orłów" to droga przez mękę, ale jak widać nie należy sądzić po pozorach bo potem trzeba będzie odszczekiwać jak Ratler teraz odszczekuje:
hau, hau, hau - każda rada Gallowaja jaką zastosowałam, zadziałała w 100%.

Niemniej jednak dodać muszę, że testowałam tylko te rady, które wydały mi się dobre dla mnie i w jakiś sposób ogólnie korespondują z moimi potrzebami i przekonaniami.
Bo np. maszerować nie zamierzam, nawet jeśli miałabym przez to biegać szybciej. Tak samo nie zamierzam uwzględniać rad z tej książki o doborze butów a rozdział z poradami dietetycznymi zwyczajnie mnie zirytował.
To jest chyba ten margines osobistych predyspozycji, przekonań, chęci i celów, którymi każdy z nas powinien się kierować na własne ryzyko.
Książkę naprawdę polecam, powinna być dołączana do każdej pary pierwszych butów biegowych początkującego biegacza.

A biegowo- no biegam, jak widać na załączonym obrazku. 

Nawet jakby biegam szybciej trochę, ale co się dziwić jak ganiam taaaakiego fajnego zajączka.


Futrzaczek mi dzielnie zajączkował po odrobieniu własnego treningu, w nadziei że zapamiętam pokazane mi leśne trasy.
Nic nie zapamietałąm, mam za dużą słabość do mężczyzn na rowerach i z tej perspektywy nie mogłam się skupić. Za to fajny czas wykręciłam (15 maja) jak na zwykły treningowy bieg po wertepach.
Człowiek ma motywację, to od razu leci prędzej.

Aktywność: 13-19 maj 2013
Między innymi dzięki schłodzeniu głowy po przetrawieniu powyższej lektury, osiągnęłam  bardzo miły stan równowagi, który pozwala mi cieszyć się bieganiem bez bólu, przemęczenia i kontuzji.
Mam wrażenie, że to dobra droga bo wykonanie mocniejszych akcentów (mniej lub bardziej zamierzonych)
nie powoduje żadnych przykrych następstw.
Nie cierpię na bóle stawów, mięśni ani nie odzywają się moje Achillesy, mimo że w przeciągu raptem 2 tygodni zafundowałam sobie :
- strat na 10 km (poprzedni odchorowałam, bolało mnie biodro i miałam zapalenie Achillesów)
- wprowadzenie  biegania w Minimusach WR10 (kocham je! biegałam w nich w tym tygodniu te 2 biegi 8 km 13 i 17 maja)
- i ostatni wyczyn jakim było przebiegnięcie wczoraj 21 kilometrów ni z gruchy ni z pietruchy.
Mistrz nawigacji po prostu się zgubił we własnym lesie mimo starań zajączka, więc co miał robić - biegł. :/

I biegiem pozdrawiam
Ratlerek

A kot mówi chichocząc pod wąsem: run Ratler, run!


Niebiegowo. Tradycyjnie.
Na 15tym, morderczym, górskim, mokrym i zimnym etapie Giro d'Italia, z Cesana Torinese do Col du Galibier, Przemek Niemiec trzeci, Rafał Majka czwarty.
W klasyfikacji ogólnej Przemek na miejscu 6, Rafał na 8.
Chyba wyślę chłopakom maila z propozycją adopcji. ;)
Przemek Niemiec tuż przed metą.







wtorek, 14 maja 2013

Jak biegać dziesiątki.

Stanowczo w miłym towarzystwie!

Franklinka podesłała zdjęcia z naszego startu. 
Niewiele ich jest , ale świetnie oddają nasze zaangażowanie biegowe.

Wstępna prezentacja wdzięków. Na pierwszym planie, przyszłość biegowa Polski.

Przygotowania przedstartowe. 
Jak widać na drugim planie, rogrzewka w toku. Jedna medytuje z głową w chmurach, druga (prawy dolny róg zdjęcia! :-D ) wykonuje naprędce ostatnie poprawki makijażu biegowego.
Młodzież omawia strategię biegu:
1. Matka!  Spinka, rura i do przodu!
2. Wy biegnijcie ciotki drogie, a ja będę prosić aniołki żeby wam drogę wskazywały.

Ostatnie pozowanko przed startem.
 
I już po biegu. Medale na szyi, miny dumne i wymiana wrażeń .
(W końcu biegłyśmy wśród prawie 2000 panów. Jest co omawiać.). 
Czekoladę sprytnie ukryłam przed koleżanką, że niby niechcący tak leży tylko obok mnie, bo z tej strony więcej miejsca. 
Dobra była, wiśniowa.


Kot kręci wąsa i mruczy do zdjęć. I to raczej nie na mój widok.


Niebiegowo, ale już tradycyjnie.
Olaboga, olaboga!
Po dzisiejszym 10tym, a pierwszym wspaniałym górskim etapie Giro d'Italia w pierwszej 10tce aż 2 Polaków!
- Przemek Niemiec Lampre-Merida na miejscu 8 (niestety Przemek jedzie jako pomocnik Nibalego i musiał na niego czekać, a widać było że spokojnie dojechałby na metę dużo wcześniej razem z Majką)
- Rafał Majka jadący jako lider Saxo-Tinkoff na miejscu 10 i po dzisiejszym etapie w białej koszulce lidera  klasyfikacji młodzieżowej (do 25 lat)
- Michał Gołaś Omega-Pharma Quickstep - miejsce 40.
Rafał Majka. /AFP

niedziela, 12 maja 2013

10km, BIEG EUROPEJSKI 2/4 GPX GDYNIA 2013.

Tytuł tego wpisu, powinien brzmieć : "nie zapowiadało się".
Nie zapowiadało się, że w ogóle pobiegnę.
Nie zapowiadało się, że pogoda będzie choćby znośna.
W ogóle na dużo rzeczy się nie zapowiadało.
Miało być zimno, pochmurno i padająco.
Wszytko stało się na odwrót  a przyczyną tego była koleżanka Franklina z bieganie.pl, która przyjechała na bieg do Gdyni.
Jakby nie przyjechała, to ja bym nie była umówiona na starcie. Jakbym ja nie była umówiona na starcie to bym nawet z domu nogi nie wystawiła, obrażona na świat z powodu babskiej niedyspozycji.
I idę o zakład, że jakbym ja nie biegła, to by nie było takiej pięknej pogody: słońca i wiatru. ;)
A tak, nie ma zmiłuj. Się człowiek obiecał, to bierze zad w troki i stawia w umówionym miejscu na czas.

Ubrałam więc ciuchy biegowe, w ogóle nie przekonana że przydadzą się do czegoś więcej niż kibicowania w nich i popędziłam  do gdyńskiej Biegosfery, nabyć na wszelki wypadek tzw. "nerkę". (Uwielbiam ten sklep. Zbankrutuję tam. Naprawdę polecam, obsługa i jej kompetencje pierwsza klasa!!!! Ci ludzie sami biegają i na bieganiu się po prostu znają, a nie tylko sprzedają rzeczy do biegania)
Wprawdzie nie zapowiadało się, że pobiegnę więc zakup saszetki był mało uzasadniony w sumie (choć słońce już zaczęło wyłazić z za chmur a wiatr wiać) ale jak stare jeździeckie przysłowie mówi: "lepiej mieć jak się nie potrzebuje, niż potrzebować jak się nie ma". Sprawdzone jeździeckie prawdy, absolutnie działają w każdej innej dziedzinie życia, także w bieganiu.
Więc się ich trzymam.

W Biegosferze już poczułam nosem, że... no może, no chociaż spróbuję, najwyżej zejdę z trasy...o... i wodę mają przygotowaną, dadzą pić na Świętojańskim podbiegu... i nerka była, ostatnia  więc to pewnie ZNAK!... i już słońce świeci i wiatr duje- no nie ma wyjścia. Jest słońce z wiatrem to jest bieg.
Biegnę.

Z lekka już nerwowa o czas, pogrzałam swoim pędziwiatrem pod Skwer Kosciuszki, zaparkowałam go sprawnie zdziwiona że jeszcze tyle miejsc, wykonałam galop po okolicznych sklepach po ostanie niezbędniki, pogrzałam pod Gemini gdzie uzbroiłam się w chip i numer startowy, ORAZ!!! poznałam w końcu Franklinę (oraz jej przemiłych towarzyszy).
I chociaż się nie zapowiadało, okazało się że mamy wolne pół godzinki na pogaduchy.
No bo co? No bo Ratler jest już stary, ślepy i nie dopatrzył że start jest o 13.30 tylko święcie był przekonany że o 13.00 i nawet robił na tym tle koleżance histerie, że nie dojedzie na czas, że nie zdąży, że nie pobiegnie.


Miło bardzo było, ale w miłym towarzystwie czas szybko leci więc nagle trzeba było wbijać się w tłum do startu.
Nie zapowiadało się na taki tłum.

Zd. Marek Ziajkowski.
 Nie wiem co się stało, w biegu Urodzinowym Gdyni brało udział  trochę ponad 2600 osób, teraz wg danych z listy wyników Bieg Europejski ukończyło 3184 osoby. Czyli wcale nie aż tak dużo więcej.
A tłum był jakby 2 razy gęstszy i dłuższy. Ścisk niesamowity.
I jeszcze jakiś za przeproszeniem szowinista przy wejściu w strefę 50-55 minut fuknął na nas nieuprzejmie, że mamy oględnie mówiąc "spadać" na koniec.
Żałuję że posłuchałam zamiast wszcząć awanturkę na rozluźnienie się przed biegiem, bo było to tak:
nie zapowiadało się...
O ile podejrzewałam koleżnkę o moc na  tego typu czas, o tyle  sama siebie raczej nie (szacowałam tak na 56-7 minut), więc grzecznie polazłyśmy do tyłu - bo ja w niedyspozycji, ona debiutantka, nie ma co się spinać tylko spokojnie wystartować nie wadząc nikomu.
Start tradycyjnie zainicjował wystrzał z ORP Błyskawica.


I tradycyjnie, nie stało się nic. Zanim udało nam się przekroczyć linię startu minęło około 3 minuty od wystrzału.
Zaczął się nasz bieg.
I tu koleżanka pokazał rogi i zaczęła  zabawę w chowanego. No na to się nie zapowiadało, matka dziecku poważna kobieta a sobie figle stroi! ;)))
Zamiast truchtać  obok żeby mój instynkt owczarka zadowolić, nagle schowała mi się za plecy. No to ja się oglądam. Ja w prawo, ona mi ucieka w lewo, ja się oglądam w lewo, ona siup mi za plecy w prawo, ja znów wywijka do tyłu a ta do mnie fuka: Nie oglądaj się! Biegnij!
Myślę sobie: a to taki sposób, OK nawet lepszy. Lecę przodem, pewnie będzie lecieć za mną aż się rozluźni ścisk. Więc dawaj w tym tłumie i ścisku wyprzedzać. Lecę, lecę, oglądam się... nie ma jej!
Patrzę do przodu, na boki, do tyłu- nie widzę. Nie mam pojęcia czy poleciała bokiem, czy jest z przodu czy z tyłu, czekać czy gonić?
No i już się w biegu nie znalazłyśmy. Szkoda, bo miałam gotową gadkę dydaktyczno krajoznawczą. ;)


Biegło mi się fajnie, lekko, pogoda mi odpowiadała bardzo, trasa mijała szybko.
Za pierwszym razem byłam świadoma każdego metra dosłownie, każdy był wzywaniem, teraz po prostu mi się biegło bardzo przyjemnie.
I w tym dzikim tłumie, spotkałam biegacza znajomego z poprzedniego biegu z którym wtedy rozmawiałam na  Świętojańskiej o bólu jego kolan- machnęłam, chyba poznał bo bardzo się ucieszył.
Przeszkadzał tylko ten okropny tłok, aż do Świętojańskiej cały czas musiałam kluczyć między ludźmi, szukać między nimi miejsca, często po prostu przepychać się. Sporo metrów nadłożyłam, dużo zrywów mnie to kosztowało i dużo przyblokowań i zwalniania tempa. Nie udało mi się rozpędzić na zbiegu od wiaduktu na Wiśniewskiego.
Na świętojańskim podbiegu trochę się rozluźniło, ale już za Urzędem Miasta na zbiegu na morze znów było gęsto choć tam akurat można było się rozpędzić trochę.
Ale biegło się fajnie, nie miałam kryzysu, nogi nie bolały, niosły lekko bez  protestu.
Przed metą starczyło mi nawet sił na coś w rodzaju przedłużonego finiszu i tempo biegu ostatniego kilometra było najwyższe - 5.02.
Czyli mogłam szybciej.

Ukończyłam bieg z czasem netto 55.40
W K OPEN 300/773
W K40 34/102
Jestem zadowolona i już się czaję na 55.00
Na dodatek jestem spieczona słońcem jak rak, oj trzeba pamiętać następnym razem o filtrach.

Na mecie każdy dostał ciasteczko, wodę, medal, a jeszcze później za zasługi specjalne dostałam czekoladę przepyszną, ale zdjęcia nie będzie bo pożarłam wszytko oprócz medalu.
Trochę nam zajęło znalezienie się w tym tłumie, mimo że byliśmy umówieni niby dokładnie.
I tak to było, choć wcale się nie zapowiadało.
A że było bardzo miło, to i szybko się skończyło.
Ale bieganie z kimś znajomym jest fajne, motywuje bardzo pozytywnie. Oby częściej!


A kot mówi, że się nie zapowiadałam żeby o 55' realnie myśleć. I kto by to pomyślał?

2/4 koła GPX Gdynia 2013.

Kaczkowski z kapustą.

Bieszczady pożegnały nas zimnem, mgłą i deszczami. To chyba na osłodę, lżej było wyjeżdżać.
Ale że jak wiadomo nie ma złej pogody na bieganie, postanowiłam ostatniego dnia znaleźć w końcu Kaczkowskiego, którego szukałam, biegałam w tą i z powrotem, w górę i w dół, w duchocie, skwarze, strugach potu i w lęku przed niedźwiedziami. Uparłam się i znaleźć postanowiłam a na dodatek miałam w planie pożywić się na koniec rzadkim frykasem .
Fotorelejszyn:


Śniadanko na dobry humor i bieganie. Owsianka oczywiście. A po owsiance kawka, godzinne studiowanie mapy ze wszystkich stron (mistrz nawigacji się kłania) i wyrysowanie planu biegu do zabrania ze sobą. Na zapamiętanie trasy nie liczę, w prawo czy w lewo za pierwszym zakrętem nie pamiętam.


Wybiegłam z Woli Matiaszowej, kierując się do Bereżnicy Wyżnej. Wcześniej wspomniany Kaczkowski Zygmunt (pisarz i powstaniec), był przez jakiś czas jej właścicielem. Niestety nie najlepszym. Mało go gospodarowanie obchodziło, zaglądał do majątku sporadycznie w latach 1844-46.


Pierwszych śladów Kaczkowskiego szukałam na cmentarzu przy Bereżnickiej cerkwi, obecnie w użytkowaniu kościoła rzymsko-katolickiego.
Cerkiew pod wezwaniem św Mikołaja Cudotwórcy została zbudowana przez cieślę Jana Hantkowskiego w latach 1830-39.
Śladów Kaczkowskiego nie znalazłam, natomiast wypatrzyłam grób dużo wcześniejszego właściciela Bereżnicy Karola Szczepanowskiego (1833-1855)
Pobiegłam dalej, szukać śladów po Kaczkowskim.



Pogoda była mglista i mokra, droga pod górę, a sama Bereżnica żegna widokami niezaciekawymi, ale kto szuka nie błądzi. Tym razem znalazłam na rozdrożu resztki "czegoś" co prawdopodobnie było pamiątkowym głazem ustawionym Kaczkowskiemu. Przebiegałam w koło niego wcześniej, ale dopiero mozolne studiowanie mapy uzmysłowiło mi, że ta kupa kamieni może być na pamiątkę po kimś.

Oj chyba nie zasłużył się mieszkańcom Bereżnicy Pan Kaczkowski. Jak widać jak zły gospodarz, to i bycie pisarzem i powstańcem nie pomoże.
Pobiegłam dalej, zbiegając z asfaltu na polną drogę w kierunku Górzanki i celu biegu Wołkowyj. Było już tylko ładniej i ładniej.


 

Oczywiście się pogubiłam na skrzyżowaniu i ratować mnie musieli robotnicy ryjący we czterech leśną drogę. Prawie na klęczkach mnie zapewniali, że nie mam biec w lewo tylko w prawo, a ja trzymając swoją własnoręcznie wyrysowaną mapkę upierałam się, że właśnie że w lewo i dlaczego w prawo skoro chcę do Wołkowyji. Dzięki Bogu jakoś mnie przekonali.

Po drodze jeszcze trochę zwiedzania w biegu:
Przepięknie umiejscowiony kościół w Górzance, skryty pod wiekowymi, rozłożystymi dębami.
Początek Wołkowyji- przydrożna kapliczka...
...zamykana na skobelek. Każdy może wejść, jeśli tylko taka jego wola.
I kres biegu. Karczma "KUŹNIA" w Wołkowyji serwująca zdrożonemu wędrowcowi kapuśniak z własnej kiszonej kapusty, suto okraszany boczkiem. Niebo w  gębie, mówię Wam.
Dają tam jeszcze boskie placki ziemniaczane z sosem gulaszowym, okraszonym śmietanką i w towarzystwie surówki z owej domowej roboty kiszonej kapustki.


Miłe jest takie bieganie. Niespieszne, nie mające na celu nic poza pobiegnięciem sobie gdzieś gdzie się chce coś zobaczyć, zwiedzić, lub po prostu rozejrzeć się po okolicy.
Jednego mi tylko w tym wszystkim zabrakło, innych biegaczy. Nie spotkałam ani jednego przez te 6 dni biegania i chodzenia po okolicach Soliny

Kot ma zakaz odzywania się!
Tylko patrzcie kogo wywołał z lasu.
TAK! To swieży ślad misia, odciśnięty w błotnistym szlaku na Korbani. Aleśmy wiali!