wtorek, 11 listopada 2014

Z perspektywy biegacza.

Bieganie zmienia perspektywę.
 
Nawet bieganie w bardzo rekreacyjnym zakresie powoduje, że pewne rzeczy stają na głowie.
Rzeczywistość ujawnia swą dualną naturę.

Odległości.
Bieganie zakrzywia czasoprzestrzeń, jednostki odległości ewoluują w  dziwaczny sposób.
Takie 10 km.
Kiedyś 10 km to było "daleko". Odległość  nie do pokonania na piechotę. Wsiadałam do samochodu albo szłam na autobus.
A teraz
- Ile dzisiaj przebiegłaś?
- Eee, dzisiaj krótko, tylko 10 km.
I to naprawdę jest "tylko 10 km". Żadna rewelka, raczej dość standardowa jednostka biegowa.
A ile  muszę się nakombinować jak przychodzi długie wybieganie i trzeba nadeptać  te naście, dwadzieścia km.
Wbiegam do "kiedyś wielkiego lasu" i kręcę się po nim jak chomik w karuzeli depcąc po własnych śladach i zaliczając wszystkie boczne ścieżki. Na koniec dobiegam do punktu wyjścia i okazuje się, że brakuje 1,5 km. No to kręcę małe kółka  wkoło domu/samochodu jak potłuczona.
No bo już "wszędzie byłam"
No i właśnie, wartość odległości uległa tajemniczej dewaluacji.

Jesienna depresja.
Ale że co?
Nie mam czasu, na termometrze za oknem 7 st C + chłodny wiatr. No w końcu zelżał ten upał, więc nie czas na depresję, skoro w końcu można komfortowo pobiegać bez gotowania się we własnym sosie po pierwszych 100 metrach.
Do tego w lesie święto jesieni. Piękno oczywiste. Szał kontrastów. Wściekle intensywne, wilgotne jesienne kolory zanurzone w siwych mgłach.  Urlop powinien przypadać w październiku.
Jaka tam depresja, jak mózg się gotuje od nadmiaru pozytywnych wrażeń.


Temperatura.
Jak wyżej. Pojęcia: ciepło/zimno, jakoś już nie znaczą, tego co znaczą.
(No jak u Leśmiana prawie:
" a słowa się po niebie włóczą i łajdaczą
I udają, że znaczą coś więcej, niż znaczą!..."
Jestem zmarzluchem. Temperatura 7 do 0 st C to już bardzo zimno. Kozaki, czapy, szale, gruba kurta.
A  do biegania to jest super komfortowa temperatura, w sam raz na spodenki 3/4 , jedną cienką bluzę i cieniutką wiatrówkę. Luz, komfort i "niechtakbędziecałyrok".
No to jest ciepło czy zimno? Sama nie wiem.

Ubranie.
Zestaw: krótkie spodenki + czapka i grube rękawiczki?
Jedne cieniutkie skarpetki na - 20 st C?  No normalne przecież.
Cienka wiatrówka z kapturem to  uniwersalny ciuch całoroczny. Ta sama sprawdza się tak samo dobrze przy + jak i przy - 20 st.C.

Buty (biegowe).
Kompletnie wszytko na głowie postawione.
Nie wiem jak mi to przez klawiaturę w ogóle przechodzi, ale ... nie ma znaczenia jak wyglądają, jaki maja kolor, markę i co gorsza... cenę. Jeśli jest szansa że "to te" to po prostu je kupuję.
W dodatku okazało się, że nie ma butów za cienkich. Na każdą porę roku, zimę też, buty biegowe mają być przede wszystkim lekkie, przewiewne i... przelewne. Niech się wlewa co chce, byle się wylało, odparowało i oddychało.
Żadnych ocieplanych, wodoodpornych cudów na kiju.

Kalorie.
Kalorie jak kilometry. Im więcej biegam tym większej dewaluacji ulegają kalorie.
Ile bym nie zjadła... i tak wychodzi, że jestem głodna a na wadze ubytek.
Niby fajnie, ale to dziwne trochę, żeby kobietę taniej było ubierać niż karmić.
Jeszcze dziwniejsze są chyba moje jęki : " o matko, no muszę przytyć".

Schody.
Kiedyś schody to była dla mnie "przeszkoda ". Lazłam w górę i tylko zadyszki dostawałam.
Teraz objawiły swój geniusz. Dla biegacza to genialny wymysł architektoniczno- rehabilitacyjno-gimnastyczy.
Im bardziej strome tym lepsze.
Achillesy można sobie zrehabilitować,  siłę poćwiczyć,  interwały zrobić, a po wszystkim wydajnie i wygodnie się rozciągnąć.


Nogi.
A zwłaszcza cudze. Bez różnicy damskie czy męskie, młode czy stare, krótkie czy długie, zgrabne czy na beczce prostowane.
Łypię na nogi i kalkuluję: biegacz czy tylko chudzielec? Przeliczam proporcje i suchość łydki do nabudowania ud, wypatruję mięśnia piszczelowego przedniego. I bawię się w zgadywanki: czy to biegacz, cyklista, a może tri?
A może inne cudo w jeszcze inny sposób użytkujące nogi swoje?

W czarnych butach pozdrawiam,
Ratlerek


A kot mówi, że po jego nogach od razu widać, że on to jest kwadro, w związku z czym wszyscy tri mogą mu nadmuchać. Cieniasy na trzech.

sobota, 1 listopada 2014

Nie biegam biegów, na które się zapisałam.

Właśnie tak.

W tym roku, konsekwentnie nie biegam biegów, na które się zapisałam.
Taką mam ostatnio fantazję.

Na początku to były porywy "pieprzu pod ogonem" w koktajlu z atakami zdrowego rozsądku.
W wyniku tego koktajlu nie pobiegłam Biegu Świętojańskiego 2014 (10 km).
Najpierw się zapisałam oszołomiona faktem, że już mnie noga nie boli i planowałam przetruchtać sobie ten nocny bieg, dla samej przyjemności pobiegania Nocą Świętojańską po Gdyni.
Potem przemyślałam, pakiet odsprzedałam i nawet całkiem na tym wyszłam.
Wdzięczny "odkupiciel" obdarował mnie wielką czekoladą.
Tym sposobem miło spędziłam wieczór, jedząc czekoladę na bezpiecznej kanapie, zamiast  odstawiać galopady po asfalcie. Chyba jednak na 100% zbyt wcześnie po kontuzji.

Na koniec lata poczułam się pewniej. Na tyle pewnie, że już całkiem świadomie postanowiłam wystartować w biegu który swoją nazwą wywołał u mnie atak śmiechu.
Gadus Bieg po Rybę organizowany w Gdańsku. Do wyboru dystans: 5, 10 i 15 km.
Bezpiecznie dla nóg, po lesie. To  się szykowałam na piąteczkę.
Niestety raczej za rok. Tym razem na przeszkodzie stanął istny Sajgon w pracy.

Kolejne podejście i opłacenie pakietu startowego.
Już mi znany bieg z cyklu: Karwiny Biegają.
8 km po lesie. Komfortowo bo bieg  organizowany dosłownie "tuż za płotem", ciekawy bo w części lasu do której się nie zapuszczam.
I było wszystko: plan, uiszczona opłata, nawet śmakaś forma, mega ciekawość jak mi się pobiegnie w odniesieniu do startu w tamtym roku i... przypałętała się angina.
Miała czas na dopadnięcie mnie kiedykolwiek. Ale nie, musiało to być właśnie dzień przed zaplanowanym startem.
Karwiniacy biegli, a ja zdychałam pod kocem z nieszczęścia pojękując głosem Louisa Armstronga.

Do 3 razy sztuka.
Na razie nauczona doświadczeniem, postanowiłam do końca roku nie zapisywać się już na nic.
Najwyżej kupię jakąś mega wielgachną czekoladę i dawno po zapisach, tuż przed startem, żeby nie zapeszać, przekabacę kogoś zapisanego.

Niestartowo pozdrawiam,
Ratlerek

A kot pyta, czy po tą rybę to na pewno trzeba biegać?
Bo by reflektował, ale żeby od razu biegać?
Może by coś lepiej popilnował? Tę rybę na przykład? 

poniedziałek, 27 października 2014

Nowe podwozie na jesień: BROOKS PUREFLOW

Nagle mnie jesień doświadczyła.
Była sobie od jakiegoś czasu, ale nie nachalnie.
Dni tylko coraz krótsze.
Popołudniowe biegania wypadają już po ciemku, miastem po chodnikach.
Moje nogi chyba już na zawsze będę mieć pod specjalnym nadzorem. Każdy dyskomfort, czy pojawiający się najmniejszy ból to panika i alarm.

Postanowiłam więc zainwestować w jesienne nowe podwozie nowego typu. Poduszkowe wręcz.
Nauczona doświadczeniem, bez większych kombinacji podreptałam do gdyńskiej Biegosfery, gdzie dość mętnie i skrótowo przedstawiłam litanię swoich problemów, lęków potrzeb i urojeń związanych z kończynami dolnymi.
W odpowiedzi usłyszałam :"a nie mówiłem?!!!"
No tak, "szef" mówił i na dodatek miał rację. Było słuchać.
Wyszłam z Biegosfery wyposażona w nowe podwozie: BROOKS PUREFLOW, które mają pomóc mi przetrwać okres biegania po twardym podłożu.

Szkoda że w pakiecie z Flowami nie można dokupić nowej pary oczu, bo bieganie po ciemku + moja ślepota powoduje  różne perturbacje biegowe. Ostatnio wbiegłam w coś, o czym chyba nie chcę wiedzieć czym było i dlaczego tak śmierdziało i mlaskało. I nie, to nie była psia bomba, wielkością raczej mogło to pretendować do bomby po brontozaurze. No ale brontozaury przecież wyginęły.
Chyba.

Wyposażona w nowe buty uczę się biegać na podeszwach z amortyzacją. Nie, to nie jest przenośnia. Okazało się że... tak opakowana szurgam stopami w sposób, który  zagraża wywrotką  o własne nogi na prostej drodze. Niby jest komfort a jakoś  nie ma komfortu.
Ale nogi nie bolą. Buty robią swoje.
Jednak nogi przyzwyczajone do cienkich , elastycznych podeszw zapewniających duże  czucie podłoża, po opakowaniu na grubo, przestały się komunikować z głową. Czuję się bezpieczniej jeśli chodzi o urazy nóg, nie bolą mnie piszczele, nie obijam sobie o beton nadwrażliwego halluksa.
Ale nie czuję się stabilnie.
Dziwne to trochę.

A w lesie jesień taka piękna się zaczyna. Temperatury spadły i do biegania są optymalne, w końcu się człowiek w biegu nie gotuje we własnym pocie.  Więc pewnie szybko się z Flowami dotrzemy.


 Z innych dziwnych rzeczy tej jesieni:
1. jakimś cudem, biegam szybciej niż rok temu. Na tym samym tętnie biegam średnio o 15-20 sekund szybciej.
Mimo śmiesznie małej kilometrówki i biegania tylko 2 razy w tygodniu.
To chyba swoje robi praca w klubie nad kondycją i siłą ogólną, godziny spędzone nad CoreStability na Pilatesie i wypruwanie sobie flaków na treningu funkcjonalnym.
2. Biegam szybciej w terenie niż po asfalcie...
Bez sensu, ale to chyba te  moje lęki w głowie, powodują że podświadomie zwalniam na twardym, żeby chronić nogi. Nie wiem co z tym można zrobić, może z czasem samo przejdzie bo na  razie dziwne rzeczy mi wychodzą.
A zresztą, nawet jak nie przejdzie, to i co z tego.
Byle się biegało coś tam.
Jakoś tam.

Jesiennie pozdrawiam,
Ratlerek

Kot mruczy, że Flowy takie czarne, stylowe, opływowe, pasują do jego minimalistycznego looku. 
Chciałby pożyczyć czasami
.
Mnie mniej się podobają. Tyle kolorowych butów Brooks robi, a mnie się takie nudy trafiły. 
Kulawemu to zawsze wiatr w oczy...

środa, 15 października 2014

Dzień dobry, miły dzień!

Nawet nie 7 rano a "oni" już tu byli.
Długie wybieganie, jest jak dobrze opowiedziana historia o niczym.
Jakby się nie toczyła, wciąga i skupia na sobie uwagę, nawet jeśli do niczego spektakularnego nie prowadzi.
Zostawia po sobie  miło kojarzący się ślad w pamięci.

Nie jestem porannym ptaszkiem, jestem zdeklarowaną sową. Leniem i piecuchem, ceniącym sobie luksus weekendowego wylegiwania się pod kołderką, obfitych rodzinnych śniadań a po nich  powolnego dobudzania się przy nieśpiesznej kawce w słodkim nieróbstwie.
Wschód słońca jakoś mało mi się kojarzy z duchowymi uniesieniami i  ekscytacją doznaniami estetycznymi. Prędzej  mój kwaśny wczesnoporanny nastrój spowoduje porównanie go do odrażającej plamy z kechupu.

Nic dziwnego więc, że heroiczna próba realizacji porannego długiego wybiegania, wpędziła mnie w dość kwaśne humory.
Tyle niewygód.
Pobudka w środku nocy (6.30 rano w sobotę, zbrodnia przeciwko ludzkości!), śniadanko skromniutkie: banan i do widzenia. Niskie słońce razi w oczy, w głowie jeszcze się tumani.
A ty człowieku biegaj. No chyba za karę.

I tu pojawił się fenomen długiego wybiegania.
Świat najwyraźniej sprzyja człowiekowi w truchcie.
Już kilkaset metrów od domu, przywitał mnie transparent z życzeniami.

Po takiej dedykacji od świata, ciężko tkwić w swoim kwaskawym nastroju. Głupio tak nawet.

Pomyślałam sobie, że właściwie to  mam już za sobą wszystkie najgorsze rzeczy jakie mogły mnie spotkać w sobotę i może być już tylko lepiej.
Mogę się już skupić tylko na przyjemnościach, więc... prawa, lewa, prawa, lewa, szur, szur, szur po polnej drodze która w swej łagodności ujawnia, że nie ja pierwsza dziś wstałam.
Odbite na niej ślady biegowych butów jasno świadczyły, że parę osób wstało jeszcze wcześniej więc nie mam aż tak źle. Zawsze to jakaś pociecha.
Dalej było już pogodnie, medytacja w ruchu, piękna pogoda wczesnej jesieni i całkiem nowa trasa pod stopami.
Co dziwne, nie zgubiłam się ani razu. To był chyba kolejny prezent od świata, dla człowieka w truchcie.

A po powrocie dostałam od męża rekompensatę za nijakie śniadanie przedbiegowe. Ciasteczka czekoladowe jego wypieku. Jakiś milion kalorii, ale przecież i tak wybiegam więc co z tego?


Trzeba będzie powtarzać czasami bieganie o poranku. Opłaca się.

Biegowo pozdrawiam,
Ratlerek

A kot mówi, że on ma w nosie. 
By nie wstał przed 9-tą, nawet za 10 puszek z tuńczykiem. 
Nawet za taczkę śledzi i całego woła.

niedziela, 28 września 2014

Perpetum Mobile.

Tak spojrzałam po sobie ostatnio po biegu, a co zobaczyłam uwieczniłam na fotce.
Snobizm i gadżeciarstwo w formie czystej. Oto ja.

Od razu mi się też piosenka przypomniała, bo na jesień jakaś śpiewliwa się robię o zgrozo: "Kolorami* jesień się zaczyna..."
I z tych kolorów taki jak ja gadżeciarz korzysta z upodobaniem.
Lubię kolory i wzory, cieszą mnie loga i ich gwarancja komfortu użytkowania, nęcą  wszelkie potrzebne bardziej lub mniej udogodnienia, bajery, nowinki.
Po prostu to lubię, cieszy mnie to tak całkiem zwyczajnie.

Letnia zieleń zaczyna powoli blaknąć, jeszcze nie zabłysła w lesie złota polska jesień, ale dzień już krótszy i zimnawo czasami.
Zaczyna się coroczne gęganie o jesiennych depresjach, szarzyźnie, nadchodzącej zimie, smutach i watowanych gaciach na mróz. Człowiek by się zaszył najchętniej pod kocem i nosa nie wystawiał do lata.
I tu kuriozalnie, z pomocą przychodzi mi gadżeciarstwo. I sport.  Nierozerwalne małżeństwo na wieki wieków amen. Endorfiny i kolory! Moje Perpetum Mobile.

Hitem tegorocznej jesieni, w mojej sportowej części szafy są nowe gatki biegowe od NESSI.
Bezapelacyjnie najpiękniejsze spodenki świata. Rozjaśnią każdą szarugę, przepędzą każdego smuta.
Jesienna depresja ucieknie z krzykiem na sam ich widok.


I po co komu motywacja? Te kolory same wskakują na tyłek i każą iść się pokazać na biegowych ścieżkach lub w klubie fitness. Ciężko je w szafie utrzymać.

Kot się tylko pyta, czy się trochę nie obawiam, że mnie nisko przelatujące jesienne papugi, pomylą ze swojakami i zabiorą ze stadem. I się ocknę gdzieś w Nowej Gwinei, bujająca się na gałęzi i z dziobem wypchanym pieprzem.




Niebiegowo. ZAWAŁ!
Do jesiennych kolorów dołączyła tęczowa koszulka Mistrza Świata.
Oto MISTRZ  ŚWIATA w wyścigu ze startu wspólnego w hiszpańskim Ponferrada 2014 roku.



Oprócz mistrzostwa dla lidera, dorzucić trzeba perfekcyjną pracę całej drużyny.
Paterski pokazał istne mistrzostwo świata w waleczności i poświęceniu  na rzecz lidera. Cudo!


*Mimozami. "Mimozami jesień się zaczyna"

środa, 6 sierpnia 2014

Idzie Grześ przez wieś...

...worek piasku niesie.
Idzie Ratler po osiedlu,
torbę ledwo taszczy.
A w torbie same niezbędniki fitnessowe, bo moja mania fitnessowania, w ogóle nie przechodzi. Jest wręcz coraz gorzej.
Czyli coraz lepiej.

Swoją drogą, zawsze mnie zastanawiało, co kobiety targają w swoich wielkich torbach na trening. Teraz sama już wiem, bo teraz także moje ramiona trzeszczą pod ciężarem takowej.

Podstawowa wyprawka, jak na zdjęciu, targana na każde zajęcia:
 -2 komplety: koszulka + spodenki.
- zapasowy top i druga para skarpetek + inne osobiste utensylia.

Często zostaję na zajęcia jedne po drugich. Jak pierwsze są zajęcia o dużej intensywności albo wpadnę na genialny pomysł pobiegania "na rozgrzewkę" na bieżni, to po,  jestem mokra jakbym wskoczyła do basenu. Kolejna godzina, na ogól jakiś rodzaj już spokojniejszego pilatesu w kompletnie mokrych ciuchach i klimatyzowanej sali nie należy do przyjemności, więc fajnie móc się szybko przebrać.

- buty na zmianę
- 2 ręczniki
- trochę podstawowych kosmetyków (szampon, płyn pod prysznic, odżywka, krem, balsam)
- woda mineralna.
+ zawsze jakaś ilość dodatkowych "przydasi" .

Niby nic, a torba wypchana na maksa aż ramię urywa.
Ogólnie: jest dobrze.
Tegoroczne lato spędzam na fitnessach albo na plaży i jestem zadowolona. Będąc nieskromną: dobrze wyglądam, dobrze się czuję, służy mi mi to.
Co dziwne- procentuje to także biegowo, bo mimo skandalicznie nijakiego kilometrażu, tempo nie spada, siły są, wydolność o dziwo też.
Chyba zaczynają procentować regularne zajęcia interwałowe.

Biegowo, to lepiej nie będę się wyrażać jak jest.
Czerwiec: 40 km, lipiec: 50 km.
No! Czyli teoretycznie, to można założyć że, jest progres nawet.

Może jesień uratuje sytuację, bo takim trybem to na połówkę wiosną się nie uszykuję z prozaicznego powodu. Nogi muszą dystans wytrzymać bez uszczerbku, a żeby biegać,  trzeba biegać.
Czyli jak zwykle pozwolę sobie sparafrazować stare jeździeckie powiedzenie "żeby jeździć, trzeba jeździć", którym odpowiadało się na pytania początkujących jeźdźców: "co robić, żeby jeździć"?
Innej drogi nie ma.

Fitnessowo pozdrawiam,
Ratlerek

Kot nic nie mówi tylko ociera ogonem łzy wzruszenia. Po tegorocznych wyczynach naszych kolarzy, zatkało kota dokumentnie.

Tradycyjnie, niebiegowo.
3 sierpnia ruszył z Placu solidarności z pod bramy nr. 2 Stoczni Gdańskiej , 71 Tour de Pologne.
Po prostu nie mogło nas tam nie być. Piękna impreza.
Kombinację uczuć związanych z  miejscem startu i świeżego szaleństwa w sercach polskich kibiców po tegorocznym TdF, najlepiej chyba oddaje mina Rafała widoczna na zdjęciu.
Nic dodać nic ująć. Jak bąk w maju.
Jak wjechał w tłum przed prezentacją i ludzie zaczęli do niego wołać, pozdrawiać go, bić brawo, to szczęście i duma aż z niego promieniowały.



Szkoda, że Kwiatek nie jedzie, ale  po tak wcześnie i z takim przytupem (!!!) zaczętym sezonie, ma prawo być już zmęczony i potrzebować odpoczynku. Swoje zrobił i to jak na mój gust, nawet więcej i w lepszym stylu,  niż  ktokolwiek oczekiwał.
Bo stylu jazdy, nie można naszym wilczkom odmówić. Mają klasę i ułańską fantazję. Oczka Rafała na TdF i odjazd Kwiatka Saganowi na finiszu Strade Bianche - założę się, że przejdą do kultowych memów z wyścigów kolarskich. :-)

Wszystkie zdjęcia w tym wpisie: Puchaty & Ratler



piątek, 6 czerwca 2014

Podchody na Donasie.

Nie cierpię  tej cholernej gór(ki!)y.

Mam nadzieję, że zaraz w nasze okolice nadciągną wielkie burze zasobne w błyskawice i będą grzmocić w nią największymi piorunami.

Takie pozytywne  myśli mam bardzo często, jak tylko wypuszczę się na  bieganie w najbliższej okolicy.

Bo niestety "ja tu mieszkam".
Pod tą cholerną górką znaczy się.
Trasa  zaczyna się tuż pod domem, miło, leśnie, usypia czujność, mami delikatnością wzniesień, urodą ścieżek.
Szemrające listeczki nad głową, miękka ścieżynka pod nogami.
Tędy trzeba podyrdać, żeby jakiekolwiek bieganie nie po asfalcie w tej okolicy uskutecznić.

A potem się zaczyna: trochę piachu, więcej piachu, w górę, ostrzej w górę, w piachu, kurzu, w dół, ostro, korzenie, kamienie, w górę, jeszcze ostrzej, jeszcze więcej piachu, korzeni, kurzu, potu i jeszcze więcej piachu. Nad głową, wystrzelając z miękkiej zieleni jak techniczne memento, sroży się stalowa konstrukcja wieży widokowej.

Najgorzej jak pod ostatnim  podbiegiem,  już na sam szczyt, w największym piachu i kurzu, tarzają się sympatyczni rowerzyści.
Można ten ostatni, najgorszy podbieg ominąć bokiem i na szczyt Donasa się nie kotłować. Bo i po co?

No ale!
Od słowa do słowa, zaczyna się głupiego rozmowa.
Że oni tam nie wjadą, to ja wiem.
Ci co wjeżdżają na to, nie tarzają się w piachu z tobołami a i do rozmowy jacyś niechętni.
Może to wina tego, że jęzor z wysiłku mają powkręcany w zębatki i brak im krzty tchu w płucach, a świadomość zaślepia wizja wielu setek watów, które akurat rejestruje pomiar mocy. Ale będzie w zapisach wyglądało, no!

Ale skoro wiem, że Ci rozmowni nie wjadą, a oni nie wiedzą czy ja wbiegnę, no to jak tu taką okazję odpuścić i opozycji nie dokuczyć?

No to wbiegam.

Czerwona, spocona, z jęzorem na butach.
Ale tego z dołu nie widać.
W tym kurzu, piachu, skacząc jak kozica po kamieniach i korzeniach.
Zdycham ale wbiegam.
A Ci się tam dalej tarzają pod podbiegiem, no bo nie podjazdem. Przecież nie podjadą, ha ha!
Ziaję na szczycie, drepcę truchcikiem na drugą stronę góry po betonowych płytach w dół. Przestaje huczeć w głowie, serce wraca na swoje miejsce.
No ale ciekawe co oni tam robią? Ci rowerzyści.

Ciekawe.
No to bocznym wbiegiem cichcem podbiegam, krzakami, korzeniami, pod szczytem prawie pionową ścieżką drapię się na czworakach celując głową prosto w  ustawione tam kosze na śmieci.
Uroczo.

Wyglądam z za krzaków.
Tarzają się w tym piachu dalej.
Uparci.
He, he, sobie zbiegnę obok nich.
Zbiegam.
Od słowa do słowa,  znów głupiego rozmowa.
Ci się ryja w połowie podbiegu (no bo nie podjazdu he,he) jak krety w tym piachu, rowery już na plecach wnoszą.


No to jeszcze raz sobie wbiegam.

Czerwona, spocona, z jęzorem na butach.
Ale tego z dołu nie widać. 
W tym kurzu, piachu, skacząc jak kozica po kamieniach i korzeniach.
Zdycham ale wbiegam.
A Ci się tam dalej tarzają pod podbiegiem, no bo nie podjazdem. Przecież nie podjadą, ha ha!
Ziaję na szczycie, drepcę truchcikiem na drugą stronę góry po betonowych płytach w dół. Przestaje huczeć w głowie, serce wraca na swoje miejsce.
No ale ciekawe co oni tam robią? Ci rowerzyści.

Ciekawe.
No to bocznym wbiegiem cichcem podbiegam....

Po x razie głupiego podchodów, zadaję sobie w końcu pytanie.
Czy planowałaś królowo dziś jakieś podbiegi? NIE?
Czy potrzeba Ci eminencjo się tak zajeżdżać rzut beretem od domu? NIE!
To co ja wyprawiam?

?

No bo Ci cholerni rowerzyści.
Pod tą cholerną Górą Donas.
I człowiek taki uhetany ze zwykłego biegania wraca, jakby za ornego woła robił.
A ledwo od domu odbiegł i tylko w kółko latał z językiem  po kolana, pod tą cholerną gór(k!)ę.

Z jęzorem na wierzchu,
pozdrawiam!
Ratlerek


Kot niby drzemie. Jak traktor z samej głębi swej kotowatości mruczy.

Burzę wabi...
Dobry kotek, pożyteczny kotek, uczynny taki czasami.

sobota, 31 maja 2014

Prawie zapomniałam.

Szkoda, że żab na zdjęciu nie słychać.
Na blogu jeszcze prawie zima. Ostatni wpis to ledwo pączkująca wczesna wiosna na zdjęciach, a tu przecież już prawie
lato, truskawki, słońce i zieleń wszędzie.
Zatrzasnęłam się w klubie fitness i ledwo czasami nosa wystawiałam, na co raz bardziej zielony świat.
Biegania było malutko i mocno asekuracyjnie.
Cały czas na nasłuchu: czy aby nie boli, czy znów coś nie dokucza.
Niestety po przeprowadzce, moje  przydomowe trasy biegowe, jakieś takie niewydarzone.
Niby las a jakiś zapyziały, ścieżki krótkie, kręcę się po nich w kółko jak chomik w kołowrotku, aż się odechciewa całkiem tego biegania.
Dziś to już mi się tak nie chciało wychodzić, że z tego niechciejstwa aż się coś pozytywnego urodziło niechcący.
Bo wsadziłam do prania buty. Niebiegowe.
Ale miałam w nich wkładki od butów biegowych. No i zonk, wkładki w pralce, a bez wkładek odciski jak spodki murowane bo bieganiu.
No i co tu teraz?
Poszłam bez większego entuzjazmu grzebać w szafkach z butami.
I znalazłam! Zapomniani przyjaciele. Niebieściutkie jak akurat rozkwitające łubiny Adidaski FR.
Popatrzyliśmy po sobie (mnie trochę głupio było w sumie) i... pobiegliśmy razem na stare ścieżki.
Na przeprosiny. Do odleglejszego teraz, ulubionego lasu. To ich ścieżki, nimi pierwszymi je wydeptywałam.
Jak tam jest pięknie!


I mi się przypomniało!
Przypomniało mi się, co takiego w całym tym bieganiu lubię najbardziej. Dlaczego to robię, dlaczego chciało mi się, nawet jak mi się nie chciało kompletnie.
Bo tak przyjemnie jest sobie pobiec do lasu.
Bez planu. Bez namysłu. Ot tak po prostu. Biec wolniej lub szybciej.
Uciekać przed komarami. Zostać ogłuszoną przez rajcujące żaby i przywitaną na podmokłej ścieżce klangorem żurawia buszującego obok na mokradłach. Wypluć płuca na znienawidzonym a jednak takim swojskim, bo nie do ominięcia podbiegu. Obtłuc nogi na tutejszych leśnych poniemieckich kocich łbach.
Zatchnąć się widokami tak, że po prostu się musi bo się udusi, zatrzymać i zrobić kilka foć.
A garmin niech tam sobie liczy czasy nieistniejące, liczydło jedno.
A nawet przysiąść sobie z zachwytu i posiedzieć i popodziwiać zieloności.
A garmin niech sobie pika, "pikaczu" jeden mechaniczny.
No nie za długo, dopóki komary się nie zlecą. Czyli całkiem króciutko.
Przynajmniej jeden garmin zadowolony, że ma co znowu rachować, rachmistrz jeden.


O rany, jak ja mogłam to zapomnieć?

Truchtając starą ścieżką,
pozdrawiam!
Ratlerek.

A kot mówi, że normalnie to by powiedział, że skleroza nie choroba, tylko nogi od niej bolą.
Ale  z nami to jest wszystko nienormalnie i to jego od nas głowa boli.


Nie biegowo. Rafał Majka (Tinkoff-Saxo), dzielny chłopak, po wspaniałej walce w Giro de Italia, ostatecznie na 6 miejscu w kalsyfikacji generalnej. Brawo!
Jechali jeszcze Przemek Niemiec (Lampre Merida) i Paweł Poljański (Tinkoff-Saxo)
Namnożyło nam się doskonałych kolarzy, startujących w światowych turach, aż serce rośnie!

 fot. La presse.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Leniwe opalanie łydek.

Leniwe opalanie łydek, czyli... już nawet biegam. Nie umarłam.

Pokornie odrabiam frycowe. Robię od początku wiosny to, od czego powinnam zacząć bieganie w ogóle.
Schowałam garmina, a z garminem wszelkie okołobiegowe napięcia.

Nie planuję startów, nie mierzę tempa, odległości, tętna.
Zakładam Minimusy i spokojnie wychodzę "się przebiec", tylko jak mam na to prawdziwą ochotę. I biegnę tylko tyle, póki mam ochotę.

Nogi na razie zadowolone z tej mało ambitnej polityki biegowej, głowa też.
Zniknęły smuteczki, że biegam za wolno "bo wszyscy biegają szybciej", za mało "bo wszyscy biegają częściej", za blisko "bo wszyscy biegają więcej km"...
Reset.

A w przyszłym roku, może jednak półmaraton. Jakieś marzenia biegowe jednak warto mieć.
Ale na razie, jeszcze trochę spokojnie i bez spiny, poopalam łydy.
 

W ramach przyprawy do tego  morza spokoju: fitnesuję się. Na sucho dla odmiany.
Zawsze uważałam, że "fitnesy" to nuda. No cóż. Nie mogłam mylić się bardziej.
 
Stretching mi udowodnił, że można bite 25 minut dygać kombinacje desek, aż człowiekowi trzeszczą ramiona, dymią mięśnie brzucha i ciemnieje w oczach. I to tak na rozgrzewkę, bo zajęcia trwają godzinę.

Step- zagotował mi w głowie. Kombinacja głośnej muzyki, ostrego tempa i baletowych układów tanecznych na schodku, powoduje u mnie przegrzanie systemu nerwowego i wybuch atomowy.
Jak się zobaczyłam w lustrze po pierwszych zajęciach, to się sama siebie wystraszyłam: mord w oczach, apoplektyczny burak na twarzy, trzęsące się ze złości ręce. Przerażona zawróciłam z szatni i pół godziny robiłam jogę na uspokojenie.
Ale walczę, bo w sumie fajne na kolana i daje w kość, byle tylko coś z tą głową wymyślić.
Może stopery w uszy?

Body Ball. To było tak:
Łe - myślę sobie - piłeczki. To raz pójdę na łatwiznę. Nażarta po świętach jestem, poturlam się na piłce, zrelaksuję.
No i poszłam. Dostałam takie wciry, że już po 30 minutach zajęć  bałam się, że  zwymiotuję z wysiłku na tą cholerną piłkę. Po godzinie zajęć i wykonanym jakimś milionie brzuszków, przysiadów, desek, wykroków z przytrzymaniem wypalającym mięśnie ud żywym prądem , wyczołgałam się z sali sama nie wiem jakim cudem. Nie pamiętam. A może jednak mnie wynieśli?

W planach jeszcze mam zapoznanie się z Body Pump, ABT, TBC, Bosu.
Po doświadczeniach z Body Ball, aż się boję co oni tam wyprawiają i w jakim stopniu mnie to sponiewiera.
Jak przeżyję jakoś te fitnesy, to będę biegać jak klacz wyścigowa, albo i lepiej.

Przeciągając się leniwie
pozdrawiam
Ratlerek już na 4 łapach.

A kot mówi, pytany cóż wyprawia w moich strojach plażowych, że tym sposobem szykuje boską formę na lato.
Podobno tłuszcz sam się wytapia pod wpływem napromieniowania przez UV zmagazynowane w strojach plażowych. Wystarczy się w nich powylegiwać 3 razy w tygodniu przez 15 minut.






Sezon biegowy mam do bani, za to sezon kibicowania naszym  orłom i sokołom na 2 kółkach...
Brak słów z zachwytu! Kwiatek nie wypada poza ścisłą czołówkę.

Dwa Michały. Kwiatek z Gołasiem.    Fot. Paweł Skraba.

sobota, 22 lutego 2014

Po warszawsku, czyli brzuchem po piasku.


A raczej śniegu, ale się nie rymuje.
Bo zima była, jakoś tak w tym roku, jakby na złość przez chwilę ledwie.
Ale jakoś tam, starczyło czasu na wypróbowanie  nowej aktywności.
Biegania na nartach.

Miało mi to od biedy zastąpić zwykłe bieganie póki nie było możliwe, a okazało się olbrzymią frajdą wartą osobnej uwagi.
Chyba nawet zaryzykuję stwierdzenie, że jakbym miała wybór przez cały rok, to chyba wygrałyby biegówki.

Wyjatkowo przyjemny sport, łagodniejszy dla ciała niż bieganie a bardziej ogólnorozwojowy.
Po pierwszym razie, miałam zakwasy wszędzie. Nawet w szyi, co mi się chyba zdarzyło po raz pierwszy w życiu.

Niewiele razy udało mi się pobiegać na nartach i wciąż czuję się na biegówkach jak pijana stonoga, próbująca się utrzymać w pionie.
Tyle tych rzeczy na raz do opanowania: narty, kijki, nogi (no naprawdę chyba 4 w tym przypadku) , ręce (z 8 nagle jakby), równowaga, trzymanie się śladu (daj boże jak jest jakiś), oczy i zęby- żeby sobie kijkami nie wybić. I jeszcze krzaki czyhające po bokach tras byle chwycić nartobiegacza za kijek.

Zjeżdżanie z nawet niewielkich wzniesień na biegówkach... na razie lepiej pominę milczeniem, bo na ogół odbywa się w stylu "warszawskim". Bywa przykre, ale znacznie podnosi walory humorystyczne tej aktywności w moim wydaniu.


Podsumowując ten krótki zimowy romansik - chyba pierwszy raz w życiu będę wyczekiwać kolejnej zimy z niecierpliwością. I w dodatku nie sama, bo Puchatek też bardzo chętnie nartokłusuje więc jak rzadko, można razem.

Swoją drogą ciekawostka. Biegacz bardzo szybko się uczy ograniczać do minimum, wychodzi z domu jakoś tam wcześniej najedzony i napity i te naście km bez łaski biegnie, ograniczając  zabierane ze sobą manele najchętniej do garmina i telefonu. Od biedy jakiś żel i parę zł na picie, jak upały albo dłuższa orka.  Bidon, nerka to wkurzająca ostateczność, kara boża znienawidzona do cna .
A rowerzyści jak te konie juczne. Bez względu co będzie robione, ponapychają w tylne kieszenie bluz i koszulek ile się da i co się da a bez bidonu to nogi za drzwi nawet nie wystawią. 
Ot, taki folklor międzydyscyplinarny.


Pozimowo pozdrawiam,
R.

Kot mówi, że szkoda, że Wierietielny tego nie wiedział.
Albo może i dobrze, że tego nie widział, bo by człowiek zwątpił i osiwiał.

A wiosna już! Ruszył sezon kolarski i jadą chłopaki. Na czele Kwiateczek, który wystartował z takim przytupem, aż serce rośnie. Wygrał wyścig na Majorce, teraz w Volta ao Algarve wiezie żółtą koszulkę (wygrał czasówkę!), tuż przed nosem Contadora. Trzymam kciuki , żeby dowiózł.


poniedziałek, 6 stycznia 2014

Ośla łączka 2013.

Małe podsumowanie roku 2013, czyli mojej biegowej Oślej Łączki.

W rok 2013 weszłam ze spadkiem z roku 2012, oficjalnie zarejestrowanym na RunLogu, przebiegniętym dystansem 40,79 km. :-)
W 2013 roku przebiegłam  1022,74 km w  niecałe 10 miesięcy  w 128 treningach biegowych. (reszta to czas kontuzji)

Wystartowałam w:
5 biegach na 10 km, oraz po jednym na 8 km, 5 km i 4 km.

Dodatkowo byłam na 69 zajęciach aquafitnesu.

Po praktycznie każdym bieganiu robiłam sesję rozciągania z jogą dla biegaczy Fiji McAlpin + jakieś dodatkowe ćwiczenia siłowe, trwało to od około 20 do czasami 40 minut.

Oprócz tego wykonywałam ćwiczenia siłowe, skakałam na skakance, trochę jeździłam na rowerze.

W bieganiu towarzyszył mi: forum bieganie.pl,  Garmin Forerunner 210, książki o bieganiu wydawnictwa Galaktyka oraz 5 par butów biegowych.

1. Adidas "nonejmy" stare jak świat.
To je wygrzebałam z dna szafy i założyłam na nogi, jak jeszcze w końcówce 2012 roku wymyśliłam sobie bieganie.

2. Mizuno, model Wave Fortis 3.
Pierwsze buty kupione  świadomie do biegania. Okazały się kompletna porażką nie nadająca się do biegania dla mnie.

3. Adidas model CC Fresh Run.
Strzał w dziesiątkę, kupione z założeniem, że chcę buty jak najbardziej inne od Mizuno.
Buty, które pokazały mi nurt butów w jakich dobrze mi się biega.
Ale przede wszystkim buty, które  skłoniły mnie do zastanowienia się jak biegam i pracy nad tym.

4. NB, model Minimusy WR 10.
Konsekwencja tego, co zaczęło być przemyśliwane na podstawie biegania  w FRach.
I butowa miłość od pierwszego wejrzenia. Bieganie w Minimusach mimo, że dużo bardziej wymagające fizycznie, jest dla mnie najprzyjemniejszym bieganiem i w tym kierunku chcę podążać.

5. Brooks Pure Grit. Typowe terenówki, teoretycznie też z nurtu mini.
Niby wszytko z nimi Ok, wygodne, spełniają wymagania  jakie wobec nich miałam. Ale  jednak bardziej odpowiada mi koncepcja  butów, serwowana przez NB.

Na uwagę zasłużyły także niektóre ciuchy biegowe.
Z całej czeredy koszulek, spodenek, bluz itp, najlepiej się spisały:
Koszulka do biegania z krótkim rękawem NB z systemem Lighting Dry, cienka bluza z długim rękawem Adidas z serii ClimaLight, spodenki 3/4 NB,  cienka wiatrówka od Kalenji, skarpetki letnie od 4F, daszek ASICS.
Zero zastrzeżeń, świetna jakość (poza kurtką kalenji która jeszcze dycha, ale się siepie), ładne wzornictwo ale przede wszystkim 100% funkcjonalności.

To był wspaniały mimo wszystko ośli rok choć zakończony oślą kontuzją, której na razie  końca nie widać.

W rok 2014 wchodzę kulawa, uziemiona i ze świadomością, że żadnych planów, które miałam nie wykonam.
Nie przebiegnę na wiosnę półmaratonu, nie zwiększę dystansów bieganych dla frajdy na wycieczkach biegowych, bo raczej czeka mnie ich zmniejszenie, może w ogóle nie pobiegnę w żadnym zorganizowanym biegu żeby nie ryzykować znów kontuzji w wyniku napalania się na wynik i owczego pędu.
Czeka mnie  powtórka z przystosowywania się do biegania, praca od nowa nad wydolnością.
Trudno. Byle  w ogóle się dało. Na razie nie przyjmuję do wiadomości, że do biegania nie wrócę.


I żeby nie kończyć tak smętnie, to niebiegowy bonusik.
Krótka wizyta w Toruniu, zaowocowała odkryciem smakowitego i klimatycznego miejsca. Bardzo polecam.
Trafiliśmy tam całkiem przypadkiem, po dłuuugim błąkaniu się po starówce w poszukiwaniu jakiegoś  klimatycznego, lokalnego, jak najbardziej "piernikowego i kopernikańskiego" miejsca.
Obeszliśmy  starówkę  we wszystkie strony znajdując mrowie lokalów gastronomicznych z kuchnią włoską (co wszyscy mają z tą pizzą i makaronem jak babcię kocham?), oraz sporo z kuchnią standardową typu: żeberka z grila, dorsz/pstrąg z rusztu- to jest teraz wszędzie takie same, żadna atrakcja.
Do tego chyba kilka  z kuchnią indyjską (?!), amerykańską, meksykańską a nawet o zgrozo ... karaibską.
Sfinx, Mc Donalds, KFC.
Mało nie dostałam cholery, bo głód już ostro w oczy zaglądał. Już byłam gotowa zrezygnować z planu unurzania się w lokalnym kolorycie i  iść z głodu na te włoskie żarcie, albo po prostu do Sfinxa zjeść rybę z warzywami i bez łaski.

Aż całkiem przypadkiem, trafiliśmy do:



Przy browarze jest restauracja więc i z głodu nie padliśmy.
Jednak główna atrakcja to piwo i toruński, piernikowy, kopernikański klimat.
Pierwsze co mnie uderzyło od wejścia, to cudowny zapach. Nie mogłam  pojąć co to jest, bo był to zapach mocny, jednak zbyt subtelny i pełny, żeby pochodził z chemii. Kadzidełek, świeczek, sztucznych pachnideł. Dopiero później doczytałam się, że to zapach towarzyszący procesowi warzenia piwa. W życiu bym nie przypuszczała, że piwo może wydawać takie przyjemne aromaty w procesie produkcji. Podobno obeznany z procesem degustator, jest w stanie na podstawie zapachu panującego w Olbrachcie wywnioskować, na jakim etapie warzenia jest  Olbrachtowskie piwo w kadziach. :-)

Nie jestem  fanką piwa, raczej nie pijam, bo nie lubię zwyczajnie. Wypijam może do kupy ze 2-3 litry rocznie albo i mniej.  Czasem się skuszę na jakieś piwo z browaru Kormoran, bo mają całkiem dobre według mnie. Lub jakieś inne niszowe piwo z niewielkiego browaru. Ale na ogół kończy się to tak, że kupię z ciekawości, wypiję parę łyków: "oj dobre, oj dobre" i "takie dobre", że oddaję Puchatemu.
Ale piwa od Olbrachta całkiem mi posmakowały, do obiadu  dałam radę półlitrowemu kufelkowi Piernikowego,  więc przy moim "przerobie" o czymś to jednak świadczy.

Wzięłam "Piernikowe", bo nie tylko smaczne się okazało po spróbowaniu próbki, ale Toruń, klimat i tak dalej. "Toruńska Śmietanka" też kusiła, a piwo specjalne, ciemne i aromatyczne jeszcze bardziej.
Bardzo pomocny w wyborze, jest  oferowany "zestaw degustacyjny". 4 małe kufelki po 125 ml, ze specjałami Olbrachta, 3 stałe pozycje i 1 piwo specjalne, podobno co miesiąc inne, bardzo pomaga w wyborze bez strzelania w ciemno.


Na zdjęciu  zestaw degustacyjny, od lewej:
1. Piwo specjalne. Trafiliśmy na ciemne, aromatyczne, 6%,  wytrawne piwo. Bardzo dobre!
Niestety nie pamiętam nazwy.
2. Piernikowe.  Lekko słodkawe, gęste, pełne aromatów korzennych przypraw. Mnie najbardziej przypadło do gustu.
3. Śmietanka Toruńska. Piwo pszeniczne i tu moje zdziwienie. Jak nie lubię piw pszenicznych, tak to było naprawdę smaczne. Rześkie, lekko owocowe w smaku. Według opisu z nutą bananową,  ale jak spróbowałam, to pierwsze wrażenie jakie miałam, to smak dojrzałych, mącznych, słodkawych papierówek wygrzanych w słońcu.
4. Klasyczny pils. Dla mnie najmniej chyba lubiany typ piwa, ale pils Olbrachta nawet jak dla mnie, był znośny w smaku. Puchatek skusił się właśnie na tego klasyka.

Dania główne dobre. Fajnie pomyślane. Porcje jak na dzisiejsze standardy średnie, ale dla mnie akurat a nawet z naddatkiem. Najadłam się (a byłam już mocno głodna) a nie przejadłam, dałam radę całemu  i zostało mi miejsca na piwo i trochę na siłę deser. Ale jakbym miała zjeść jakąś przystawkę, zupę, porcję główną i piwo- to nie dałabym rady.

To mi się w polskiej gastronomii nie podoba. Zamiast  drogich, wielkich porcji, liczyłabym na mniejsze porcje za 1/2  a nawet 1/3 ceny, za to pozwalające na zjedzenie właśnie: przystawki, zupy, porcji głównej, a dla  co żarłoczniejszych i deseru.

Jadłam gęsinę z pierożkami z kaszą plus surówka z modrej kapusty. BARDZO! fajny pomysł. To na te pierożki się skusiłam właśnie. Były  świetne. Lepsze niż mięso. To one grały pierwsze skrzypce w tym daniu i decydowały o jego charakterze. Naprawdę widać, że żaden standardowy garmaż, że robione chyba na miejscu.
Puchatek wchłonął kaczkę w sosie  porzeczkowym. Też z pierożkami, ale z jabłkiem. I znów genialny pomysł z tymi pierożkami!

Czego nie polecam? Deserów. :)
Lepiej nawet nie próbujcie.
Weźcie kolejne piwo. Browar to browar a nie cukiernia.
Jeśli  zdarzy mi się mieć okazję  wrócić do Olbrachta (chętnie), to  raczej docelowo na przekąski do piwa:  śliwki w boczku i carpaccio z polędwicy wzbudzają moje pożądanie powrotu do Torunia. No i piwo!


 Po piwie, to tak w sumie nie wiadomo, prosto, krzywo, jeszcze tylko bruk, czy to już wyboiście?

A kot pyta, że co ja z tym Toruniem, ośla głowa? Przecież jedne święta już były, więc nie o piernikach, tylko o babach wielkanocnych czas myśleć.