poniedziałek, 11 listopada 2013

10km, BIEG NIEPODLEGŁOŚCI 4/4 GPX Gdyni 2013. Było fajnie!

To był fajny bieg.
Wiele razy słyszałam, że najlepiej się biega, jak się biegnie bez oczekiwań. Prawda!
Nie miałam żadnych oczekiwań, nie liczyłam na nic, nie za bardzo mi się chciało. Chciałam po prostu go przebiec, żeby mieć z głowy.
Ostatni z biegów GPX Gdyni 2013, ostatnie 1/4 koła GPX do kompletu i ostatnie zawody w tym sezonie.
I w sumie cały sezon biegowy, bo czuję się już trochę zmęczona i chyba czas na mały reset.
Może nie powalają moje osiągi biegowe i kilometraż, ale dla mnie to pierwszy przebiegany rok i jednak włożony w bieganie wysiłek fizyczny i psychiczny, dają o sobie znać.
To był bieg bez oczekiwań, ale szczególny.
Według założeń jakie powzięłam zaczynając bieganie w ogóle, i wbrew własnym zasadom robiąc noworoczne postanowienia, to miał być pierwszy bieg na 10 km, jaki w ogóle pobiegnę.
Miały to być pierwsze zawody biegowe w moim życiu. :-)
Tak to szacowałam, że  po roku biegania będę w stanie przebiec jakoś pierwsze zawody na 10 km.
W głowie mi się nie mieściło, że pierwszy bieg na 10 km, czyli jakiś w ogóle niewyobrażalnie kosmiczny dystans, pobiegnę już w lutym.
A jest ostatni, czyli plan wykonany w jakichś 800%
Zaczęłam biegać jakoś tak, mniej więcej rok temu. Pierwsze zapiski z RunLoga mam z 12 grudnia 2012 r.
Pierwsze zawody Urodzinowy Bieg Gdyni 2013 na 10 km (do dziś nie wiem co mnie podkusiło żeby się zapisać i to biec?) przebiegałam z czasem 1:02:24.
Jakoś wtedy dopełzłam i byłam (jestem!) z siebie dumna, ale jak Puchaty 1/4 Teamu Bez Kota sugerował, że będę 10 km biegać  w 55 minut, to pukałam się w głowę a nawet podejrzewałam o kpiny w żywe oczy.
Taka prędkość kosmiczna?! W życiu!

I co?
I pstro! Z bolącą nogą, jakąś jesienną zamułą, w dzikim tłumie, z garminem schowanym pod rękawem i ignorowanym całe 10 km, czyli kompletnie bez kontroli tempa (no bo po co? pewnie będę biegła godzinę, noga mnie boli, kurtka mi przeszkadza i ojejku, oj tam, co się będę spinać? jakoś tam dobiegnę przecież.) , przybiegłam dziś  na metę z czasem 00:53:25. Płuc nie wypluwszy. Cuda po prostu.

Jestem zadowolona. I z dzisiejszego czasu i z samego biegania.
Przez ten rok, tak zwyczajnie polubiłam biegać.
To chyba najważniejsze. Ta frajda i chęć.

A sam bieg... To był bardzo męski bieg.

Zd. zaczerpnięte ze strony GOSIR Gdynia
Bieg ukończyło 5594 biegaczy.
W tym tylko 1451 kobiet.
W tym ja Ratlerek w K Open 350/1451 i w K40 50/193.
Robi to  w mojej głowie ciśnienie, na solidne przebieganie zimy i zobaczenie, co w wyniku tego będzie na wiosnę w 1 biegu GPX Gdyni 2014.
Dać palec, to rękę w łokciu  będę próbować użreć.

Ale do rzeczy. Bałam się tego tłumu bardzo.
Już na Biegu Świętojańskim było koszmarnie ciasno i myślałam, że ta w sumie wąska trasa nie uniesie takiej hordy ludzi.
Wydawało mi się, że to się po prostu nie uda. 6000 ludzi? No gdzie to upchnąć?!
To już nawet nie morze ludzi nad morza brzegiem. To gorący ocean ludzi, kłębiący się nad zimnym malutkim  morzem. Potop. Apokalipsa biegowa w Gdyni.
Ale było fajnie. Nie odczułam tych tłumów. Może dlatego, że nie miałam czasu na myślenie i stresowanie się.

Długo nam zajęło znalezienie miejsca do zaparkowania i spory kawałek musieliśmy dojść na start. To spowodowało, że przed Silwer Screenem byliśmy mniej niż 30 minut przed 15tą. Starczyło mi czasu na  toaletę, krótki roztrucht i nagle zostało 5 minut, a ja  daleko od linii startu a co dopiero stref startowych dla takich błyskawic północy jak ja.
Jak zaczęłam szukać swojej, to akurat spiker wydał komendę zwolnienia stref. Wszyscy ruszyli do przodu, wszystko się wymieszało a ja wpadłam po prostu w pierwsze wejście jak popadło.
Weszłam i wytrzeszczyłam oczy. Sami mężczyźni, ani pół kobiety! Matko, myślę sobie. No zadepczą mnie jak wystrzelą  do przodu, gdzie ja wlazłam?! Ale za późno było na  kombinacje bo: HUK! aż wszyscy podskoczyli. Jak zwykle wystrzał z ORP Błyskawica i po myśleniu. Trzeba dreptać, startować, nie dać się tłumowi przemielić.

Byłam przygotowana na tłum i ścisk a było lepiej niż się spodziewałam. Biegło się zachowawczo, ale w miarę komfortowo. Były momenty ścisku, zwłaszcza na ostrych zakrętach. Były momenty, że biegłam wolniej przyblokowana przez "towarzystwa wzajemnej adoracji", ale że  nie miałam ciśnienia na czas, to nie irytowało mnie to.

Irytowało mnie natomiast co innego. Moja głupota, która kazała mi wystartować w wiatrówce.
Po co ja tą wiatrówkę założyłam to nie mam pojęcia.
Temperatura wiedziałam jaka jest (koło 9 st C) i niby wiedziałam, że najlepiej by mi się biegło w spodenkach 3/4 i samej bluzie cienkiej z długim rękawem. Ale nie, jest listopad, to założyłam długie gatki i jeszcze wiatrówkę i buffa na głowę w roli szerokiej opaski. Dzięki Bogu, że gdzieś zapodziałam rękawiczki bo pewnie też bym je wzięła ze sobą i to już by chyba było za dużo i by mnie szlag trafił!

Po kilometrze zdarłam z głowy buffa. Po dwóch na poważnie rozważałam wyrzucenie wiatrówki. Serio, miałam jej tak dość, że planowałam wrzucić ją za jakieś ogrodzenie czy w  krzaki i liczyć, że ją może jutro znajdę. A jak nie znajdę to czort z nią i tak jest paskudna.
Wiatrówkę uratował przypadek. Jak ją z siebie zdarłam, to  niechcący mi się zawiązała na biodrach na supeł.
Nie miałam cierpliwości się z supłem szarpać i chyba tylko to ją ocaliło, bo zawiązana na biodrach i szurgająca po nogach i tyłku, przeszkadzała mi potwornie do samego końca!

Trasa mijała mi bez dramatów i płuc wypluwanych na buty. Biegło mi się lekko mimo zblokowanej, sztywnej łydki (jakiś problem mam z boku nogi w miejscu w którym właściwie nie ma nic, co mogłoby powodować problem. Ale od czego jest Ibuprom? ;) )
Garmin zignorowany nie mieszał w głowie.
Do tego kibice.
Cudowni! No na prawdę tak jeszcze nie było.
Kibice na tej trasie zawsze dopisywali, ale tym razem to było aż niewiarygodne . MASA ludzi. Poprzebieranych, hałasujących, przybijających 5tki całymi szpalerami, grający na czym popadło, machający transparentami.
Było uciechy i z kibiców: pan starszy przy krawężniku trzymał się za głowę i wygłaszał polską litanię: "ja pier.., k.. mać, itd.  ALE WAS BIEGNIE!!!! No ja pier..." i tak chyba w kółko.

Najbardziej rozbawił mnie jednak przybity do drzewa transparent z tekstem "Biegnij Wiewióreczko!"
Wiewióreczce gratuluję wiernego kibica!

Następny w kolejności rozbawiania Ratlera, był biegacz, osobnik który najpierw prawie wpędził mnie do grobu. Biegł facecisko jakiś czas równolegle ze mną i co parę metrów pluł, smarkał, charchał. No cholery można było dostać.
Az w końcu  charchnął, zamierzył się i... napluł sobie tym świństwem centralnie na własny but!
Hehe, jest sprawiedliwość na świecie. Chyba mocno go to skonfudowało, bo najpierw przestał pluć,  a potem w ogóle  gdzieś został z tyłu. Niektórzy jak sobie nie pluną to nie ubiegną najwyraźniej.

Na świętojańskim podbiegu biegłam kawałek za "rydwanem ognia". Dziarski młodzian holował za ręce 2 dorodne panny.  Bardzo sympatycznie to wyglądało ale stwierdziłam, że skoro ja nikogo nie holuję, to mam parę ich obiec. Obiegłam.

 A już na bulwarze, wyprzedził mnie taki piękny biegacz! No jak się nie uśmiechnąć?!

Zd. zaczerpnięte ze strony GOSIR Gdynia.

I w tak dobrym humorze, wpadłam w ostatnia już alejkę gdzie do finiszu przygrywali chłopcy z gdyńskiej kapeli i tak grali, że jakbym miała taki podkład muzyczny całą trasę, to bym ją chyba poniżej 50 minut przeleciała. A tak przynajmniej całkiem do ludzi podobny finisz odstawiłam.

I medalik, ostatnie 1/4 koła GPX Gdyni 2013.


Całe kółeczko.


A kot mówi, że jest że mnie dumny. 
Ja z niego też. Nie każdy by umiał tak konsekwentnie nie biegać, jak on konsekwentnie nie biega.

środa, 6 listopada 2013

Pani z rybnego mi powiedziała...

Pani z rybnego mi powiedziała, że mam robić przysiady.

Poprzyglądała się kobiecina z niesmakiem, jak próbuję się wkulać po schodkach do sklepu po rybkę na obiad. Rybka nęci, a tu taki problem.
Schodki aż trzy a noga bolała w kolanku. Więc kombinowałam jak koń pod górę, trochę bokiem, trochę tyłem, trochę na 1 nodze. Na każdy schodek inna metoda, ale żadna dobra.
Patrzyła żeńszczina z za lady, kiwała głową  z politowaniem.
Wkulałam się. Łatwo nie było, ale rybie nie przepuszczę.
W pakiecie z rybką w cenie regularnej dostałam poradę gratis: TRZEBA ROBIĆ PRZYSIADY!
Nie ma, że boli. Im bardziej w kolanach dokucza, tym bardziej przysiady robić, to boleć przestanie.
Ona robi i ją nic nie boli, choć cały dzień na nogach a i dźwigać musi te skrzynki z rybskami.

Komu jak komu, ale starszej kobiecie zawsze uwierzę.
Zasięgnęłam porady w googlach, jak przysiady robić poprawnie, znalazłam sobie taki poradniczek:

Oczywiście najpierw musiałam się przedrzeć przez jakieś 860 tysięcy zdjęć mniej lub bardziej gołych, ale jak jedna wypiętych babskich pupsk zamieszczonych w google, na blogach, forach, galeriach, wszędzie! Fenomen jakiś pupskowy jest, ale myśleć nad nim mi się nie chce. Nie moja "szanowna", nie mój problem z wypinaniem się do publiki zadem.

Robię  sumiennie przysiady od tamtej pory codziennie.
I z czym jak z czym, ale z kolanami mam spokój i schody po bieganiu już na mnie wrażenia nie robią.
Jest mądrość w narodzie!
A poszłabym do lekarza jak zwykle i co bym usłyszała jak zwykle? "Kolano panią boli od biegania? Nie biegać!"
A pani z rybnego co poradziła? "Aż takie stare to jeszcze nie jesteśmy, ale przysiady na kolana muszą być!"

Jak to nigdy nie wiadomo, gdzie biegacz dobrą radą zostanie wspomożony. Czujnym trzeba być!


Chyba się kopnę po kolejną rybkę z bombonierką albo jakimś kwiateczkiem w ramach wdzięczności. Może po znajomości trafi się rybka złota?
I zagadnie złociutka: " Ratlerku, Ratlerku  miły, wypuść ty mnie, a spełnię twoje 3 życzenia. "
"Rybko, rybeńko: od  interwałów, pęcherzy i źle dobranych butów, uchroń mnie złociutka!" - odpowiem czym prędzej.

Przysiadając pozdrawiam
Ratlerek

A kot mówi, że chyba jeszcze coś mi w nogach dolega i szybko powinnam iść do rybnego na konsultacje.
A! I jak już tam będę, to przy okazji mogę nabyć kawałek dorsza dla kotka . Nie musi być złoty.

I jak na zamówienie, artykuł na temat przysiadów dla biegaczy ukazała się właśnie na bieganie.pl




Zanim człowiek zacznie przysiady na bóle kolan trzaskać, to naprawdę polecam się zastanowić, co tak naprawdę boli. Jak boli w środku kolana, lepiej iść jednak do lekarza.
Jeśli wiemy, bo na tyle już się znamy a najlepiej- już bywaliśmy u rehabilitanta/lekarza, że ból nie ma nic wspólnego z ewentualnym uszkodzeniem stawu wewnątrz - to poprawnie wykonywane przysiady są OK.
Wszytko z głową! I bez przesady, wcale nie o ilość chodzi jak zwykle a o jakość, też jak zwykle.

niedziela, 3 listopada 2013

Leśny blues.


Miałam w planie wysmażyć siarczystego wpisa, odnośnie jesiennego fenomenu jaki obserwuję na  fitblogach.
Moje ulubione i podglądane fitblogerki, ku mojemu przerażeniu tłumnie pakują biegowe buty i ciuchy na dna szaf, bo jesień, więc koniec sezonu na bieganie. Czas się żywcem zatrzasnąć na paczce, tudzież poprzestać na fikaniu w domu na dywanie. Bo zimno, wieje, pada i o zgrozo, zima idzie.
Budzi to niejaki dysonans w mojej głowie, bo z mojej perspektywy jeszcze tylko Bieg Niepodległości do zaliczenia, trochę luzu do Nowego Roku i czas się na serio biegowo ogarnąć. Rozpisać plany biegowe i rozpocząć nowy sezon biegowy, żeby wczesną wiosną powalić siebie i wszystkich, wydolnością konia i szybkością błyskawicy, mega ilością wybieganych kilometrów i kalendarzykiem startów pełniejszym niż taneczny karnecik królowej balu.
No co. Marzyć można a nawet trzeba. Bujanie w obłokach to integralna część treningu mentalnego.

W sumie to nie wiem co wszyscy mają z tą zimą. Nawet bracia słowianie, nasi byli sąsiedzi Rosjanie szaleją w tym temacie przepowiadając zimę stulecia.
A zima jak zima, jest przelotnie co roku i nie ma co z tego powodu jakoś szczególnie histeryzować. Szarość, mokrość i jakaś tam przelotna zimność trwa u nas 3/4 roku minimum i to lato jest stanem raczej nienaturalnym i ulotnym w naszym klimacie. Wystarczy mieć wiatrówkę z kapturem, ciepłą bluzę, parę biegowych kalesonków i  zimowe bieganie przestaje być straszne. 

Stety jak widać, albo nie mam predyspozycji na bycie hejterem, albo to ten las jesienny, cisza w nim i jesień do bólu już słowiańska, łagodzą moje obyczaje. Jesień już nie złota, już nie barwna. Prawdziwa swojska jesień nasza: monumentalna, poważna, święta jesień w lesie strzelistym jak katedra i poważnym jak cerkiew.


Wystarczy wbiec do lasu, skręcić z głównej drogi i  nie wiadomo, czy człowiek jeszcze tylko biegnie, czy już się żarliwie modli. Pod stopami szeleści monotonnie stare złoto liści jak żarliwie recytowana koronka. Nad głową strzelista kopuła z zaśniedziałego srebra pni unurzanych w siwym niebie.
Medytacja w ruchu przywraca proporcje.


Człowiek robi się mały, las robi się wielki. Pejzaż ze sztafażem.
Problemiki, wnerwiki, musiki i popierdułki śmiecące w głowie rozpływają się we mgle, w szeleście liści pod stopami, w mantrze powtarzalności spokojnego kroku długiego wybiegania. Leśny spokój i iście starocerkiewny w sercu blues, twardy słowiański wirus nie poddający się trendom. Oby jak najdłużej go  z nas coca colą ni "dzigubellsem"  nie dało się wypłukać. Biegajmy o to.


Wystarczy trochę szarości, trochę mgły, zapach mokrych liści i wrona niech zakracze z nieba. Wracam do korzeni. Akceptuję, że jest jak jest.  Monochromatycznie, błotniście, mokrawo i zima stulecia podobno idzie. Więc jak tu spakować buty do szafy i nie iść pobiegać aż do wiosny?

Szeleszcząc koronki po leśnych ścieżkach,
szeptem pozdrawiam.
Ratlerek

Kot ubawiony chichocze w kułak: Rosjanie zapowiadają zimę stulecia!
Oni lubią zimy stulecia, bo te na ogół wymrażają im parę niewygodnych problemów. Wymroziło wojska Napoleona, to może znów co wymrozi i będzie z głowy?
A kot, jak to Prawdziwy Kot i Polak, chichra się chichra, ale jak się spije to mruczy dumki po rosyjsku.



Jeszcze trochę bluesa z drugiego końca świata:  Tony Joe White