sobota, 28 grudnia 2013

Zmęczeniowe złamanie kości, czyli konsekwencje czynów.

Coś z tym moim bieganiem ciągle pod górkę i wyboistą drogą.
Moje przedłużające się boleści goleni, zniecierpliwiły w końcu rehabilitantkę,  świętą panią Natalię z Rehasportu.
Zaowocowało to wezwaniem na pomoc ciężkiej kawalerii medycznej. Ortopedy doktora Pawła Rybaka.
Oględziny i wywiad w pierwszej chwili potwierdziły wcześniejsza diagnozę: zapaleni okostnej przy piszczeli.
Ale dociekliwość  lekarza został podrażniona niepoddawaniem się mojej kontuzji rehabilitacji.
Już nie powinno boleć. Ponad miesięczna przerwa w bieganiu + zabiegi manualne powinny już pomóc.
Powinnam już biegać bez bólu.
A ja co? Po lekkich 6 km, zjawiam się znów kulawa i z opuchlizną na dokładkę. Jak jakiś wyrzut sumienia.
Pan doktor, kazał zajrzeć do środka.
Najpierw RTG -  czysto.
Na wszelki wypadek, choć bez większej wiary w wykrycie czegokolwiek, zlecono jeszcze USG.
I tu ZONK.
Pani doktor Joanna Niemunis-Sawicka, najpierw oświadczyła smętnie, że zna lepsze sposoby na życie niż bieganie. Potem smyrała i smyrała po nodze i już myślałam, że na tym się skończy, aż tu pani doktor dziabnęła mnie głowicą od aparatu USG w jakiś czuły punkt, nie bardzo tam gdzie teoretycznie był problem:
- Tu! - stwierdziła pani doktor.
- AŁ! - zameldował Ratler.
- I tu!
- AUuuu!!! - zaśpiewał Ratlerek cienkim głosem.
No i tym sposobem się dogadałyśmy. Pani doktor znalazła 2 ogniska "złamaniowe".
Malutkie, koło 4 mm.
Niby nic. Ale diagnoza bolesna: 2-3 miesiące bez biegania. Bez skakania. Bez wykroków, wypadów, czegokolwiek co obciąża nogi.
Odpoczywać, regenerować się, dać sobie czas.

I tym sposobem  wszelkie plany biegowe na rok 2014 poszły się paść, a wypracowana forma odpływa sobie z dnia na dzień we wspomnienia.
Najpierw byłam wściekła, potem załamana, potem się obraziłam i stwierdziłam, że z bieganiem KONIEC! Mam dość. To nie jest sport dla normalnych ludzi.
Teraz  po prostu czekam grzecznie.
Zapisałam się na aquafitness na 3 razy w tygodniu. Czasami machnę jakieś nie angażujące nóg siłówki. Czekam na śnieg, bo wolno mi biegać na nartach. To nie generuje uderzeń nóg o ziemię więc można.
Jakoś przetrwam.


Może komuś pomogę nie popełnić moich błędów, więc objawy jakie miałam.
Bolało mnie jakoś tak od września.(!)
Ból nie był mocny, raczej tępy z czasem piekący i co najdziwniejsze, na początku właściwie nie przeszkadzał mi biegać.
Bolało mnie  na środku goleni, przy tuż przy kości piszczelowej, lekko od wewnętrznej strony nogi. Pojawiała się lekka opuchlizna, płaska, lekko bolesna, wyczuwalna przy naciskaniu i czasami widoczna.
Bolało mnie głównie przy chodzeniu, w momencie przetaczania stopy od pięty do palców.
Nie bolało mnie prawie przy bieganiu.
Trochę jak zaczynałam biec, potem po kilku, 2-3 km ból potrafił przejść prawie zupełnie, pojawiał się znów po przekroczeniu kilkunastu km lub wykonaniu mocniejszych akcentów (przebieżki, podbiegi).
Jak robiłam parę dni przerwy w bieganiu, malał. Ale nie przechodził, zawsze gdzieś tam przy chodzeniu i na schodach go czułam.
Myślę, że wtedy to jeszcze nie był etap złamania.
Patrząc wstecz, widzę że najbardziej chyba zaszkodziły mi długie letnie dni, pozwalające na dłuższe biegi robione przez 2-3 dni z rzędu (piątek, sobota, niedziela) mimo nawracającego bólu. A potem feralny kros na 8km który zaostrzył ból.
I gwóźdź do mojego biegania: Bieg Niepodległości 11 listopada.
Noga już mnie wyraźnie bolała. Miałam problemy z chodzeniem po schodach i chodzeniem w ogóle. Utykałam. Kiepsko też było z bieganiem, zanim się "rozruszałam" wyraźnie kulałam choć nadal przy bieganiu bolało najmniej.


Trochę więc pauzowałam żeby dać nodze odpocząć, ale byłam zdeterminowana i na start stawiłam się nafaszerowana ibupromem i... poleciałam. Głupie to było. Ale  wiem to teraz.
I to był koniec. Myślę ze to właśnie wtedy ze stanów zapalnych i przeciążeń, kontuzja  przeszła w stan złamań zmęczeniowych.
Do domu jeszcze wróciłam  na własnych nogach. Ostry ból pojawił się następnego dnia. Coraz trudniej było mi chodzić, przez około tydzień nie byłam w stanie wejść i zejść po schodach. Skakałam na 1 nodze albo jechałam windą nawet na pierwsze piętro. Pobolewała mnie noga w nocy, wcześniej tego nie było, żeby bolała noga w  spoczynku.

Co sobie myślałam?
Najpierw, że to  typowe  bóle piszczeli.
Ale teraz wiem, że bóle piszczeli "odpowiadają" na ćwiczenia (rehabilitacje) i przerwę w bieganiu. Ale trzeba im dać czas.

Potem przemknęła mi myśl o złamaniach zmęczeniowych, ale wydawało mi się to niewiarygodne i bez sensu. Biegam przecież mało.
I tu błąd. Złamaniami zmęczeniowymi zagrożeni są już biegacze wybiegujący raptem 30-40 km tygodniowo. Kobiety wielokrotnie częściej niż mężczyźni (zasługa babskiej gospodarki hormonalnej)
Myślałam: no nie możliwe. To problem zawodowców i amatorów w ciężkim systematycznym treningu. No gdzie mnie taka kontuzja, od tego kulania się po krzakach?

Wymyśliłam więc, że to chyba zapalenie okostnej i poleciałam do RehaSportu bo to już wydało mi się groźne. Tam w sumie potwierdzono  moją "autoparadiagnozę".
Żeby zaciemnić jeszcze bardziej, po pierwszej terapii manualnej na okostną, ulga była olbrzymia! 
Zaczęłam prawie normalnie chodzić, ból zmalał  z dużego na lekki.
Wydawało się, że tędy droga.
Ale ból ciągle był. I ciągle utrzymywała się opuchlizna. Każde podbiegniecie np. przez ulicę, powodowało nawrót większego bólu.

Objawy:
Bolało mnie na środku goleni, tuż przy piszczeli. Wyraźnie czułam, że to nie był ból z mięśni.
Opuchlizna, płaska i nieregularna, utrzymywała się na środku goleni. I to też mylące, bo pęknięcia  są sporo niżej, jakoś tak w 1/4 kości goleniowej od dołu i bardziej po wewnętrznej stronie. Czyli największa wyczuwalna na co dzień bolesność i opuchlizna pojawiały się sporo wyżej i bardziej z przodu kości.
Złamanie zmęczeniowe powstaje etapami. Spotkałam się z określeniem, że jest to" kontuzja twardzieli", ludzi którzy biegają mimo bólu.
Ja bym raczej  nazwała ją "kontuzją oszołomów", albo nie owijając w  bawełnę: " kontuzją głupców liczących na to, że rozbiegają ból".
Żeby doszło do złanania zmęczeniowego, potrzebna jest kumulacja przeciążeń i notoryczny brak odpowiedniej ilości regeneracji, rozłożone w dłuższym czasie. Tego typu złamanie w odróżnieniu od normalnego złamania, nie powstają w skutek nagłego, jednorazowego urazu.
To suma zaniedbań i zignorowanych sygnałów organizmu. Trzeba sobie na to solidnie zapracować, własnym oślim uporem. 
Najpierw jest nadwyrężenie mięśni co powoduje, że przestają one spełniać swoją funkcję amortyzującą i przeciążenia  związane z amortyzacją przechodzą bezpośrednio na kość. Ignorowanie tego stanu przeszło w moim wypadku w zapalenie okostnej. Stąd tak dobra odpowiedz na rehabilitację manualną stosowaną przy zapaleniu okostnej- bo to też było.
Dalsze ignorowanie bólu i bieganie pomimo niego, powoduje tak duże przeciążenie kości, że dochodzi do jej pękania.

Co powinno zwrócić uwagę?
Chyba głownie przewlekłość bólu i jego nie ustępowanie w wyniku przerw, chłodzenia, rozgrzewania, stosowania zewnętrznych środków przeciwzapalnych (stosowałam traumon), rehabilitacji, ćwiczeń na wzmocnienie mięśni bolącej partii nóg i wyrównujących ewentualne dysproporcje czy kompensowania.
A! I przede wszystkim moją uwagę powinno zwrócić, złajanie mnie jakoś przy pierwszej wizycie w Rehasporcie przez  rehabilitanta, za zbyt szybkie zwiększanie dystansów. Ale to było "dawno" i mi się wydawało, że już nieprawda.

Co jest przyczyną u mnie?
Słabe przygotowanie mięśniowe do biegania.
Podejrzewam też, że zbyt gwałtowne zwiększenie objętości przekraczające moje możliwości na danym etapie.
Dysproporcje w pracy mięśni między stronami ciała.

Co prawdopodobnie nie jest przyczyną u mnie?
Technika biegu. Gdyby to była ona, doszłoby do tej kontuzji wcześniej.
Ale to będziemy z panią Natalią badać.
Buty mini. Wszyscy badający mnie wiedzą i widzieli w czym biegam. Nie upatrują w tym przyczyny.
Trzeba wzmacniać mięśnie i tyle.
Oraz co najważniejsze, mieć na uwadze, że się nie ma już lat nastu, tylko ponad 40ści. Ma  się od kilku lat pracę biurową, czyli siedzącą. I wszędzie wozi zad samochodem, czyli nie chodzi prawie wcale. A to ważne!

Co dalej.
To kontuzja z serii: czas, odpoczynek i dobra dieta.
Można  przyśpieszać regenerację kości zabiegami, ale jak usłyszałam koszt to postanowiłam poczekać. A na szopki z NFZtem nie mam zwyczajnie ani czasu, ani chęci.

Sama z siebie, wybieram się na dodatkowe badanie gęstości kości. Zawsze byłam "chudą szkapą" a to u kobiet często przyczyna zachwiania równowagi hormonalnej, co może prowadzić do  powstania osteopenii, a w dalszym czasie nawet osteoporozy.

No i wzmożenie myślenia i dmuchania na zimne. Aż u 60% !!!! biegaczy, którzy doświadczyli tej kontuzji, dochodzi do jej nawrotów.

Więc za jakieś 2 miesiące kontrola: USG. Jak będzie czysto, można wrócić do biegania.
Na razie czekam na śnieg.

Człapiąc pozdrawiam,
Ratlerek.

A kot mówi, że tak mu mnie żal, że lepiej na razie nic nie będzie mówił.
Czyli się dokonało. Gad ofutrzony, ludzkim głosem przemówił .



sobota, 21 grudnia 2013

BIEGOWYCH!

* * * 
Spokojnych, szczęśliwych i radośnie przebieganych
 puszystym, śnieżnym szlakiem świąt, 
oraz spełnienia się wszytkich biegowych planów w nadchodzącym Nowym Roku 2014,
 życzą: Ratlerek 
i Kot.
***
A kot mówi, 
że na Wigilię planuje przemówić ludzkim głosem. 
Że niby coś powie a nikogo nie obrazi.
Ani do niczego się nie przyczepi. 
Żeby było miło na święta. 

 * * *

niedziela, 15 grudnia 2013

Jak nie biegać.

Wzrok bazyliszka + cykliczne: MIAAAU!
Jak nie biegać, jak człowiek aż piszczy?
Jak nie biegać, skoro człowiek to twarda i uparta bestia, zęby w ścianę, ibuprom w ostateczności, ale zrobione będzie i to z bananem na gębie?
Na dodatek w każdym z nas  tkwi wewnętrzny kapral. A ten wiadomo, połączenie osła z panną lekkich obyczajów. Oględnie mówiąc, (młodzież lurkuje to matce dzieciom wulgaryzmów używać nie wypada) bestia to nie do zdarcia i nic mu nie przetłumaczysz.
Prawie jak kot domagający się swojej  codziennej porcji surowego mięsa.

Niestety jakoś trzeba. Metoda na kaprala, daje efekty opłakane.
Kontuzja się babrze i końca jej nie widać.

Zamiast grzecznie siedzieć na tyłku, pobiegało mi się ostatnio skoro noga nie bolała, to trzeba teraz wypić to piwo co się go radośnie naważyło.
Krajobraz na placu boju wygląda tak: kontuzja odnowiła się natychmiast. Święta pani Natalia, zbombardowana błagalnymi esemesami w ilości fafdziesięciu, nagięła czasoprzestrzeń i wynalazła jakiś termin na już, upychając mnie między pacjentem 67 a 68 tego dnia i litościwie przyjęła, prawdopodobnie kosztem swojej  przerwy i tak zajętej inną kontuzjowaną niemotą.
Kolejna terapia manualna, kolejny zakaz biegania, postraszenie jeszcze raz tym samym:
1. jak się to zapaprze, to ponoć potrafi dojść do stanu, że trzeba strzykwą ściągać to, co tam się  zbiera w wyniku stanu zapalnego.
2. jak się nie wyleczy do końca, to może się paprać latami.
3. gipsowaniem nie straszyła, ale na początek otaśmowała.

OK. Poczułam się postraszona. I nawet przez 2 dni nie myślałam o bieganiu w kategoriach innych, jak nagłe ataki apopleksji i toczenia piany z paszczy na widok innych biegaczy + knowaniami, jak którego przejechać, ale tak sprytnie, żeby wyglądało na niechcący. 
Człowiek w sytuacji odstawienia, robi się nerwowy i niesympatyczny jakiś taki.
Sprawę pogarsza, że  nie tylko bieganie jest zabronione. Zabronione są też wszelkie podskoki, wykroki, wypady i inne atrakcje, którymi biegacz ewentualnie mógłby się pocieszyć, że wprawdzie nie biega, ale chociaż siłę robi. Czyli odpadają też domowe programy typu "chodak i spółka", tak samo jak większość  samoróbek typu interwały na skakance z braku laku. Otaśmowanie na stałe na  kilka dni z rzędu, wykosiło też basen.

Jakąś pociechą wydawały mi się marsze. Marsze zostały zalecone.
Zaczęło się całkiem przyjemnie. Nawlekłam na siebie ciuchy biegowe w ilości jak na mrozy syberyjskie i opakowana na grubo jak pingwin, raźno pomaszerowałam do lasu.
Mózg na widok lasu przeszedł w tryb przyjemnej ekscytacji i wydał werdykt : pogoda akuratna, warunki do biegania  niezłe, no to ... biegnij. HALO! Biegnij?!
A tu zonk. Ani kroku  truchtnąć nie należy. Co gorsza, maszerować należy ostrożnie, nie za szybko, a jakby coś nie daj losie w nodze się odezwało, zwolnić do spacerku. Górki wszelkie omijać skrupulatnie, żeby nogi nie wnerwiać.


No to marszospaceruję. Podziwiam okoliczności przyrody. Las znajomy, pod stopami ścieżki wielokrotnie przebiegane. Swojsko, miło, ładnie bo polsko do bólu. Spokojnie, szaro, landszafcik miły, jak plasterek na nerwy. Aż się samo w głowie snuło: "...drogą dziwną i zaklętą, sennym zielem porośniętą, pełną ciszy i milczenia i dziwnego przeznaczenia..." Wydawało mi się, że nic nie może się zdarzyć, że nuda do bólu. Aż tu las ukazał nieznane oblicze.
Trasa którą leniwym truchtem "robiła się" zanim się obejrzałam, uległa tajemniczemu  zniekształceniu.
Czy to czasoprzestrzeń się zakrzywiła, czy na wstęgę Mobiusa wdepnęłam przez nieuwagę, czy tylko mózg postanowił się zdrzemnąć, nie wiem. Ale szłam i szłam i szłam i szałam i... szłam.
Prawie usnęłam tak szłam. Swiat znów zmienił wymiary.
Skurczył się podejrzanie jakiś czas temu, akurat jak zaczęłam biegać, a teraz chyba spuchł. Może chory, może też ma kontuzję?

I chyba by mnie szalg trafił i znów by mi się w głowie zagotowało od tego chodzenia, ale odwiedziny na  podgladanych blogach wylały mi kubeł zimnej wody na łeb.

Ojciec którego bloga czytam, choć komentarza  zostawić nie potrafię, mało że kulawy, to jeszcze teraz "bez ręki". Nie wiem co mam napisać, żeby jakoś wesprzeć. Chyba tylko tyle,  że walenie głową w ścianę też jest kontuzjogenne. Więc jakby przyszła taka chwila, to jednak może lepiej szklankę zimnej wody zamiast.

Moni, piękna, młoda biegaczka nakręcona pozytywnie jak katarynka, żegna się dramatycznym wpisem. Kontuzja kolana wlekąca się już długo, uniemożliwia jej nie tylko bieganie, ale  także rowerowanie, pływanie. Siąść i płakać. Jednak wierzę, że młodzieńcza witalność wygra z kontuzją i Moni wróci do tego co lubi. Trzymam kciuki.

Kot, wąż o kamiennym sercu wyhodowany na codziennej wołowince, jadzi z pod koca nucąc niby  przypadkiem: żeby kózka nie skakała, to by nóżkę zdrową miała, la,la,la...

Za to mąż pożałował i przywitał zmarznięta piechurkę obiadkiem.
Sznycelek w płatkach owsianych, sałatka ziemniaczana z kaparami, pieczony boczek. Rozpusta. :-)


sobota, 7 grudnia 2013

Ksawery, Grity w śniegu i kurtka NB.



Przywiał Ksawery i mi planów nawywracał. Wszytko na opak.
Zaczęło się już wczoraj. Zapowiadany od paru dni orkan Ksawery radośnie hulał w najlepsze a wielu kierowców z tego co widziałam, opony na zimowe dopiero ma w planach wymieniać. Wywołało to masakryczne korki  na 3miejskich drogach więc nie udało mi się dojechać na wyżebrany, drugi zabieg na nogę.
Pokonanie 4 km zajęło mi 1,5 godziny.
O zdążeniu na zabieg  nie było mowy,  w tym tempie jechałabym  przynajmniej kolejne ze 4 godziny.
Chyba że wcześniej  skonałabym z nudów, głodu i złości. Więc nie dojechałam.
Po 3 tygodniach siedzenia na pupie i kurowania wściekłej nogi, poprawa jest wielka ale ciągle to nie jest etap wyleczenia.

Wczorajszy stres drogowy, wywołał we mnie takie ciśnienie  na przemieszczanie się biegiem, że tylko resztki rozsądku pozwoliły mi na  nie porzucenie samochodu w pierwszej lepszej zaspie, nie ubranie się w ciuchy biegowe wiezione ze sobą do przebrania na rehabilitacje i nie wrócenie do domu  biegiem.
Na 100% byłoby ze 2 razy szybciej i mniej by było przeklinania. Dzięki bogu nie miałam kurtki, a wczorajsza pogoda niespecjalnie zachęcała do biegów przełajowych w jednej letniej koszulce i spodenkach 3/4.

Dziś rano jeszcze Ksawery z za okna śpiewał, ale 1 rzut oka za szyby... i zatchnęło mnie.ZIMA!!!! POGODA!!!  Piękna, cudna, śnieżna zima. Musiałam zobaczyć jak się mają sprawy w lesie. :-)
Niech się noga wścieka, święta moja pani Natalia rehabilitantka z RehaSport, żywa patronka od nóg beznadziejnych, na pewno znajdzie sposób żeby mnie jakoś z kontuzji w końcu wyciągnąć. Więc dość siedzenia. Wystarczy że przez kontuzję przeszedł mi koło nosa dzisiejszy, pierwszy z serii 2013/2014 bieg po plaży o Grand Prix Sopotu TIMEX CUP. :/

Trochę śniegu Ksawery nawiał.
Wytrzepałam więc ciuchy biegowe z 3 tygodniowej warstwy kurzu i pogrzałam do... Biegosfery.
No bo gdzieżby indziej, przecież nowy zimowy sezon biegowy wymaga nowych zimowych akcesori jak TIRy wymagają zimowych opon na podjazdach 3miejskiej obwodnicy.
Czyli NATYCHMIAST!
Chciałam kupić tylko stuptuty, ale z braku laku wyszłam z cudowną kurtką typu softshell od NB.
Teraz już nie było odwrotu, noga nie noga, kurtkę i Brooksy na śniegu przetestować trzeba.

A w lesie...  zaczęło się niewinnie.
Zaplanowałam lekki marszobieg, coś koło 3 km,  bo po tygodniach siedzenia i nawet nie chodzenia za wiele (pierwsze 2 tygodnie byłam w stanie poruszać się z prędkością nie więcej jak metr na minutę a schody tylko windą ;/), bałam się, że wypluję płuca już po pierwszym kilometrze. No ale jest jak jest, niestety(?) okazało się, że forma nie odpuszcza aż tak szybko jak myślałam.
W końcu! Szlak biegowy pod stopami, głowa się wietrzy i piękno w koło. A w  wypoczętych nogach niespodziewana moc, pozwalająca bez trudu biec w śniegu, którego z każdym krokiem w głąb lasu przybywało. Więcej mi nie było trzeba, żeby pożegnać się z rozsądnymi planami.
Więc: jeszcze tylko do tego zakrętu, jeszcze tylko ten podbieg, ojej!, a tędy jeszcze nikt nie szedł, o!, tu nie mogę skrócić bo ślad narciarze założyli, przecież nie będę deptać. I tak 6 km lasu migiem przeleciało.



Noga trochę wnerwiona, ale to nie taki problem jak fakt, że pani Natalia mnie zabije, za bieganie bez pozwolenia.
2 bałwany, Brooks Pure Grit.
Ale poza tym, same pozytywy.
Brooksy Pure Grit kupione docelowo do biegania zimą po lesie i polnych drogach, zdały egzamin z biegania po śniegu na 5+.
Ich podeszwa trzyma się śniegu wszystkimi swoimi pazurami. W końcu pokazały, po co one tam właściwie są i co tak się szczerzą drapieżnie.
Na mniej lub bardziej ubitym śniegu, Grity trzymają się jak przylepione. W głębokim puchu, luźnym, lekko rozdeptanym czy wcale nie bieganym, nie stawiają oporu i nie obciążają nóg.
Podeszwa nie chwyta nawet bardzo mokrego śniegu, więc nie biegnie się na "kopycie" ze śnieżnej buły, które co chwilę trzeba odskrobywać od buta na nowo, żeby sobie nóg na tym nie powykręcać. Czy w górę czy z górki, jest stabilnie i pewnie.
No na lodzie wiadomo, my królowa i Brooksy nasze, jeeedzieeeemyyyyy. Ale na lodzie, to chyba tylko kolce albo nakładki by pomogły.

Kurtka: cudo. Wszytko jej wybaczyłam. I to, że jest czarna (za to poraża kolorami podszewek ukrytymi wewnątrz). I to, że nie ma kaptura. Jest wygodna, ładnie dopasowana do sylwetki. Chroni przed wiatrem a jednocześnie na tyle oddycha, że człowiek się w niej nie gotuje i nie zapaca jak prosię w marynacie.
Ma kilka dedykowanych biegaczom bajerów na które jestem łasa.

Rękawy są przedłużone i oprócz otworu na kciuki, mają wszyte w rękawach  "kieszonki" które tworzą  zintegrowane rękawiczki. Genialny wynalazek, na miarę koła a nawet geniuszu pilota do TV.

Suwak jest dwukierunkowy, co bardzo sobie w bluzach/kurtkach sportowych cenię. Można się rozpiąć od dołu jeśli chce się ochłodzić a być zapiętym pod szyją.
Bardzo często korzystam z takiego rozwiązania.
Lub odwrotnie. Do wyboru.

Kurtka ma przedłużony tył, który chroni zadek przed marznięciem.

Do tego 2 zewnętrzne, pojemne i głębokie kieszenie zamykane na zamki i 2 wewnętrze. Nie zapinane ale tak głębokie i na dodatek zwężające się ku górze, że raczej trzeba by biegać na rękach, żeby coś z nich wypadło.Dziś biegłam z komórką w kieszeni, i pierwszy raz  krój kurtki pozwolił na komfortowy bieg bez obijania się włożonej w kieszeń rzeczy o ciało. Czyli się da tak uszyć kurtkę, żeby kieszenie były użyteczne!

Kurtka okazała się tak cudowna, że chyba będę w niej spała. ;)

Ryjąc zębatymi podeszwami Gritów świeży śnieg,
kłusem pozdrawiam,
Ratlerek

Kot mówi, że pani Natalia mnie nie zabije, bo to przecież anioł nie kobieta. 
Ona mnie każe zagipsować od palców stóp po pachy . Do wyleczenia. Czyli na jakieś 5 lat.
 

poniedziałek, 11 listopada 2013

10km, BIEG NIEPODLEGŁOŚCI 4/4 GPX Gdyni 2013. Było fajnie!

To był fajny bieg.
Wiele razy słyszałam, że najlepiej się biega, jak się biegnie bez oczekiwań. Prawda!
Nie miałam żadnych oczekiwań, nie liczyłam na nic, nie za bardzo mi się chciało. Chciałam po prostu go przebiec, żeby mieć z głowy.
Ostatni z biegów GPX Gdyni 2013, ostatnie 1/4 koła GPX do kompletu i ostatnie zawody w tym sezonie.
I w sumie cały sezon biegowy, bo czuję się już trochę zmęczona i chyba czas na mały reset.
Może nie powalają moje osiągi biegowe i kilometraż, ale dla mnie to pierwszy przebiegany rok i jednak włożony w bieganie wysiłek fizyczny i psychiczny, dają o sobie znać.
To był bieg bez oczekiwań, ale szczególny.
Według założeń jakie powzięłam zaczynając bieganie w ogóle, i wbrew własnym zasadom robiąc noworoczne postanowienia, to miał być pierwszy bieg na 10 km, jaki w ogóle pobiegnę.
Miały to być pierwsze zawody biegowe w moim życiu. :-)
Tak to szacowałam, że  po roku biegania będę w stanie przebiec jakoś pierwsze zawody na 10 km.
W głowie mi się nie mieściło, że pierwszy bieg na 10 km, czyli jakiś w ogóle niewyobrażalnie kosmiczny dystans, pobiegnę już w lutym.
A jest ostatni, czyli plan wykonany w jakichś 800%
Zaczęłam biegać jakoś tak, mniej więcej rok temu. Pierwsze zapiski z RunLoga mam z 12 grudnia 2012 r.
Pierwsze zawody Urodzinowy Bieg Gdyni 2013 na 10 km (do dziś nie wiem co mnie podkusiło żeby się zapisać i to biec?) przebiegałam z czasem 1:02:24.
Jakoś wtedy dopełzłam i byłam (jestem!) z siebie dumna, ale jak Puchaty 1/4 Teamu Bez Kota sugerował, że będę 10 km biegać  w 55 minut, to pukałam się w głowę a nawet podejrzewałam o kpiny w żywe oczy.
Taka prędkość kosmiczna?! W życiu!

I co?
I pstro! Z bolącą nogą, jakąś jesienną zamułą, w dzikim tłumie, z garminem schowanym pod rękawem i ignorowanym całe 10 km, czyli kompletnie bez kontroli tempa (no bo po co? pewnie będę biegła godzinę, noga mnie boli, kurtka mi przeszkadza i ojejku, oj tam, co się będę spinać? jakoś tam dobiegnę przecież.) , przybiegłam dziś  na metę z czasem 00:53:25. Płuc nie wypluwszy. Cuda po prostu.

Jestem zadowolona. I z dzisiejszego czasu i z samego biegania.
Przez ten rok, tak zwyczajnie polubiłam biegać.
To chyba najważniejsze. Ta frajda i chęć.

A sam bieg... To był bardzo męski bieg.

Zd. zaczerpnięte ze strony GOSIR Gdynia
Bieg ukończyło 5594 biegaczy.
W tym tylko 1451 kobiet.
W tym ja Ratlerek w K Open 350/1451 i w K40 50/193.
Robi to  w mojej głowie ciśnienie, na solidne przebieganie zimy i zobaczenie, co w wyniku tego będzie na wiosnę w 1 biegu GPX Gdyni 2014.
Dać palec, to rękę w łokciu  będę próbować użreć.

Ale do rzeczy. Bałam się tego tłumu bardzo.
Już na Biegu Świętojańskim było koszmarnie ciasno i myślałam, że ta w sumie wąska trasa nie uniesie takiej hordy ludzi.
Wydawało mi się, że to się po prostu nie uda. 6000 ludzi? No gdzie to upchnąć?!
To już nawet nie morze ludzi nad morza brzegiem. To gorący ocean ludzi, kłębiący się nad zimnym malutkim  morzem. Potop. Apokalipsa biegowa w Gdyni.
Ale było fajnie. Nie odczułam tych tłumów. Może dlatego, że nie miałam czasu na myślenie i stresowanie się.

Długo nam zajęło znalezienie miejsca do zaparkowania i spory kawałek musieliśmy dojść na start. To spowodowało, że przed Silwer Screenem byliśmy mniej niż 30 minut przed 15tą. Starczyło mi czasu na  toaletę, krótki roztrucht i nagle zostało 5 minut, a ja  daleko od linii startu a co dopiero stref startowych dla takich błyskawic północy jak ja.
Jak zaczęłam szukać swojej, to akurat spiker wydał komendę zwolnienia stref. Wszyscy ruszyli do przodu, wszystko się wymieszało a ja wpadłam po prostu w pierwsze wejście jak popadło.
Weszłam i wytrzeszczyłam oczy. Sami mężczyźni, ani pół kobiety! Matko, myślę sobie. No zadepczą mnie jak wystrzelą  do przodu, gdzie ja wlazłam?! Ale za późno było na  kombinacje bo: HUK! aż wszyscy podskoczyli. Jak zwykle wystrzał z ORP Błyskawica i po myśleniu. Trzeba dreptać, startować, nie dać się tłumowi przemielić.

Byłam przygotowana na tłum i ścisk a było lepiej niż się spodziewałam. Biegło się zachowawczo, ale w miarę komfortowo. Były momenty ścisku, zwłaszcza na ostrych zakrętach. Były momenty, że biegłam wolniej przyblokowana przez "towarzystwa wzajemnej adoracji", ale że  nie miałam ciśnienia na czas, to nie irytowało mnie to.

Irytowało mnie natomiast co innego. Moja głupota, która kazała mi wystartować w wiatrówce.
Po co ja tą wiatrówkę założyłam to nie mam pojęcia.
Temperatura wiedziałam jaka jest (koło 9 st C) i niby wiedziałam, że najlepiej by mi się biegło w spodenkach 3/4 i samej bluzie cienkiej z długim rękawem. Ale nie, jest listopad, to założyłam długie gatki i jeszcze wiatrówkę i buffa na głowę w roli szerokiej opaski. Dzięki Bogu, że gdzieś zapodziałam rękawiczki bo pewnie też bym je wzięła ze sobą i to już by chyba było za dużo i by mnie szlag trafił!

Po kilometrze zdarłam z głowy buffa. Po dwóch na poważnie rozważałam wyrzucenie wiatrówki. Serio, miałam jej tak dość, że planowałam wrzucić ją za jakieś ogrodzenie czy w  krzaki i liczyć, że ją może jutro znajdę. A jak nie znajdę to czort z nią i tak jest paskudna.
Wiatrówkę uratował przypadek. Jak ją z siebie zdarłam, to  niechcący mi się zawiązała na biodrach na supeł.
Nie miałam cierpliwości się z supłem szarpać i chyba tylko to ją ocaliło, bo zawiązana na biodrach i szurgająca po nogach i tyłku, przeszkadzała mi potwornie do samego końca!

Trasa mijała mi bez dramatów i płuc wypluwanych na buty. Biegło mi się lekko mimo zblokowanej, sztywnej łydki (jakiś problem mam z boku nogi w miejscu w którym właściwie nie ma nic, co mogłoby powodować problem. Ale od czego jest Ibuprom? ;) )
Garmin zignorowany nie mieszał w głowie.
Do tego kibice.
Cudowni! No na prawdę tak jeszcze nie było.
Kibice na tej trasie zawsze dopisywali, ale tym razem to było aż niewiarygodne . MASA ludzi. Poprzebieranych, hałasujących, przybijających 5tki całymi szpalerami, grający na czym popadło, machający transparentami.
Było uciechy i z kibiców: pan starszy przy krawężniku trzymał się za głowę i wygłaszał polską litanię: "ja pier.., k.. mać, itd.  ALE WAS BIEGNIE!!!! No ja pier..." i tak chyba w kółko.

Najbardziej rozbawił mnie jednak przybity do drzewa transparent z tekstem "Biegnij Wiewióreczko!"
Wiewióreczce gratuluję wiernego kibica!

Następny w kolejności rozbawiania Ratlera, był biegacz, osobnik który najpierw prawie wpędził mnie do grobu. Biegł facecisko jakiś czas równolegle ze mną i co parę metrów pluł, smarkał, charchał. No cholery można było dostać.
Az w końcu  charchnął, zamierzył się i... napluł sobie tym świństwem centralnie na własny but!
Hehe, jest sprawiedliwość na świecie. Chyba mocno go to skonfudowało, bo najpierw przestał pluć,  a potem w ogóle  gdzieś został z tyłu. Niektórzy jak sobie nie pluną to nie ubiegną najwyraźniej.

Na świętojańskim podbiegu biegłam kawałek za "rydwanem ognia". Dziarski młodzian holował za ręce 2 dorodne panny.  Bardzo sympatycznie to wyglądało ale stwierdziłam, że skoro ja nikogo nie holuję, to mam parę ich obiec. Obiegłam.

 A już na bulwarze, wyprzedził mnie taki piękny biegacz! No jak się nie uśmiechnąć?!

Zd. zaczerpnięte ze strony GOSIR Gdynia.

I w tak dobrym humorze, wpadłam w ostatnia już alejkę gdzie do finiszu przygrywali chłopcy z gdyńskiej kapeli i tak grali, że jakbym miała taki podkład muzyczny całą trasę, to bym ją chyba poniżej 50 minut przeleciała. A tak przynajmniej całkiem do ludzi podobny finisz odstawiłam.

I medalik, ostatnie 1/4 koła GPX Gdyni 2013.


Całe kółeczko.


A kot mówi, że jest że mnie dumny. 
Ja z niego też. Nie każdy by umiał tak konsekwentnie nie biegać, jak on konsekwentnie nie biega.

środa, 6 listopada 2013

Pani z rybnego mi powiedziała...

Pani z rybnego mi powiedziała, że mam robić przysiady.

Poprzyglądała się kobiecina z niesmakiem, jak próbuję się wkulać po schodkach do sklepu po rybkę na obiad. Rybka nęci, a tu taki problem.
Schodki aż trzy a noga bolała w kolanku. Więc kombinowałam jak koń pod górę, trochę bokiem, trochę tyłem, trochę na 1 nodze. Na każdy schodek inna metoda, ale żadna dobra.
Patrzyła żeńszczina z za lady, kiwała głową  z politowaniem.
Wkulałam się. Łatwo nie było, ale rybie nie przepuszczę.
W pakiecie z rybką w cenie regularnej dostałam poradę gratis: TRZEBA ROBIĆ PRZYSIADY!
Nie ma, że boli. Im bardziej w kolanach dokucza, tym bardziej przysiady robić, to boleć przestanie.
Ona robi i ją nic nie boli, choć cały dzień na nogach a i dźwigać musi te skrzynki z rybskami.

Komu jak komu, ale starszej kobiecie zawsze uwierzę.
Zasięgnęłam porady w googlach, jak przysiady robić poprawnie, znalazłam sobie taki poradniczek:

Oczywiście najpierw musiałam się przedrzeć przez jakieś 860 tysięcy zdjęć mniej lub bardziej gołych, ale jak jedna wypiętych babskich pupsk zamieszczonych w google, na blogach, forach, galeriach, wszędzie! Fenomen jakiś pupskowy jest, ale myśleć nad nim mi się nie chce. Nie moja "szanowna", nie mój problem z wypinaniem się do publiki zadem.

Robię  sumiennie przysiady od tamtej pory codziennie.
I z czym jak z czym, ale z kolanami mam spokój i schody po bieganiu już na mnie wrażenia nie robią.
Jest mądrość w narodzie!
A poszłabym do lekarza jak zwykle i co bym usłyszała jak zwykle? "Kolano panią boli od biegania? Nie biegać!"
A pani z rybnego co poradziła? "Aż takie stare to jeszcze nie jesteśmy, ale przysiady na kolana muszą być!"

Jak to nigdy nie wiadomo, gdzie biegacz dobrą radą zostanie wspomożony. Czujnym trzeba być!


Chyba się kopnę po kolejną rybkę z bombonierką albo jakimś kwiateczkiem w ramach wdzięczności. Może po znajomości trafi się rybka złota?
I zagadnie złociutka: " Ratlerku, Ratlerku  miły, wypuść ty mnie, a spełnię twoje 3 życzenia. "
"Rybko, rybeńko: od  interwałów, pęcherzy i źle dobranych butów, uchroń mnie złociutka!" - odpowiem czym prędzej.

Przysiadając pozdrawiam
Ratlerek

A kot mówi, że chyba jeszcze coś mi w nogach dolega i szybko powinnam iść do rybnego na konsultacje.
A! I jak już tam będę, to przy okazji mogę nabyć kawałek dorsza dla kotka . Nie musi być złoty.

I jak na zamówienie, artykuł na temat przysiadów dla biegaczy ukazała się właśnie na bieganie.pl




Zanim człowiek zacznie przysiady na bóle kolan trzaskać, to naprawdę polecam się zastanowić, co tak naprawdę boli. Jak boli w środku kolana, lepiej iść jednak do lekarza.
Jeśli wiemy, bo na tyle już się znamy a najlepiej- już bywaliśmy u rehabilitanta/lekarza, że ból nie ma nic wspólnego z ewentualnym uszkodzeniem stawu wewnątrz - to poprawnie wykonywane przysiady są OK.
Wszytko z głową! I bez przesady, wcale nie o ilość chodzi jak zwykle a o jakość, też jak zwykle.

niedziela, 3 listopada 2013

Leśny blues.


Miałam w planie wysmażyć siarczystego wpisa, odnośnie jesiennego fenomenu jaki obserwuję na  fitblogach.
Moje ulubione i podglądane fitblogerki, ku mojemu przerażeniu tłumnie pakują biegowe buty i ciuchy na dna szaf, bo jesień, więc koniec sezonu na bieganie. Czas się żywcem zatrzasnąć na paczce, tudzież poprzestać na fikaniu w domu na dywanie. Bo zimno, wieje, pada i o zgrozo, zima idzie.
Budzi to niejaki dysonans w mojej głowie, bo z mojej perspektywy jeszcze tylko Bieg Niepodległości do zaliczenia, trochę luzu do Nowego Roku i czas się na serio biegowo ogarnąć. Rozpisać plany biegowe i rozpocząć nowy sezon biegowy, żeby wczesną wiosną powalić siebie i wszystkich, wydolnością konia i szybkością błyskawicy, mega ilością wybieganych kilometrów i kalendarzykiem startów pełniejszym niż taneczny karnecik królowej balu.
No co. Marzyć można a nawet trzeba. Bujanie w obłokach to integralna część treningu mentalnego.

W sumie to nie wiem co wszyscy mają z tą zimą. Nawet bracia słowianie, nasi byli sąsiedzi Rosjanie szaleją w tym temacie przepowiadając zimę stulecia.
A zima jak zima, jest przelotnie co roku i nie ma co z tego powodu jakoś szczególnie histeryzować. Szarość, mokrość i jakaś tam przelotna zimność trwa u nas 3/4 roku minimum i to lato jest stanem raczej nienaturalnym i ulotnym w naszym klimacie. Wystarczy mieć wiatrówkę z kapturem, ciepłą bluzę, parę biegowych kalesonków i  zimowe bieganie przestaje być straszne. 

Stety jak widać, albo nie mam predyspozycji na bycie hejterem, albo to ten las jesienny, cisza w nim i jesień do bólu już słowiańska, łagodzą moje obyczaje. Jesień już nie złota, już nie barwna. Prawdziwa swojska jesień nasza: monumentalna, poważna, święta jesień w lesie strzelistym jak katedra i poważnym jak cerkiew.


Wystarczy wbiec do lasu, skręcić z głównej drogi i  nie wiadomo, czy człowiek jeszcze tylko biegnie, czy już się żarliwie modli. Pod stopami szeleści monotonnie stare złoto liści jak żarliwie recytowana koronka. Nad głową strzelista kopuła z zaśniedziałego srebra pni unurzanych w siwym niebie.
Medytacja w ruchu przywraca proporcje.


Człowiek robi się mały, las robi się wielki. Pejzaż ze sztafażem.
Problemiki, wnerwiki, musiki i popierdułki śmiecące w głowie rozpływają się we mgle, w szeleście liści pod stopami, w mantrze powtarzalności spokojnego kroku długiego wybiegania. Leśny spokój i iście starocerkiewny w sercu blues, twardy słowiański wirus nie poddający się trendom. Oby jak najdłużej go  z nas coca colą ni "dzigubellsem"  nie dało się wypłukać. Biegajmy o to.


Wystarczy trochę szarości, trochę mgły, zapach mokrych liści i wrona niech zakracze z nieba. Wracam do korzeni. Akceptuję, że jest jak jest.  Monochromatycznie, błotniście, mokrawo i zima stulecia podobno idzie. Więc jak tu spakować buty do szafy i nie iść pobiegać aż do wiosny?

Szeleszcząc koronki po leśnych ścieżkach,
szeptem pozdrawiam.
Ratlerek

Kot ubawiony chichocze w kułak: Rosjanie zapowiadają zimę stulecia!
Oni lubią zimy stulecia, bo te na ogół wymrażają im parę niewygodnych problemów. Wymroziło wojska Napoleona, to może znów co wymrozi i będzie z głowy?
A kot, jak to Prawdziwy Kot i Polak, chichra się chichra, ale jak się spije to mruczy dumki po rosyjsku.



Jeszcze trochę bluesa z drugiego końca świata:  Tony Joe White

niedziela, 27 października 2013

Poranny obłęd z owocami.

Czyli owsianka.
Bo jak psu buda,  koniu* owies, tak biegaczowi owsianka się należy.
Nie mam najmniejszego pojęcia, w czym tkwi sekret owsiankowego szału, ale poddałam mu się w tym samym czasie co bieganiu. Wcześniej jakoś w ogóle mnie do owsianki na śniadanie nie ciągnęło.
Do biegania też nie.
Jadałam ją sporadycznie, na ogół na wyjazdach. To co mnie odstraszało od owsianki to mleko, z którym na ogół jest podawana.

Swoje owsianki gotuję na wodzie. Do ugotowanej często dodaję owszem  mleko, ale kokosowe. Albo polewam po wierzchu koglem-moglem.
Moje owsianki  tylko częściowo składają się z płatków owsianych, jest tam zawsze: kasza jaglana, komosa ryżowa, płatki ryżowe. Czasami też inne: orkiszowe, jęczmienne, gryczane, szarłat. Nasiona maku, sezamu, słonecznika, lnu, dyni, czasami wiórki kokosowe. Orzechy i migdały. Ostatnio stałym dodatkiem są surowe aronia i żurawina. Oraz pokrojona w kosteczkę, ugotowana dynia.
Teraz nie wyobrażam sobie tygodnia, bez przynajmniej 3 śniadań owsiankowych. Na ogół jest ich 5, owsianka na śniadanie w każdy dzień roboczy.
Tylko weekendy są "jajkowe". Puchatek robi wtedy śniadanie, cała rodzina przy stole i jajka na miękko muszą być. :)

Nie ukrywam, że dla mnie owsianka to świetna okazja, żeby już od samego rana nawtykać się owoców.
Dlatego z pod nich właściwie nie widać owsianki, ale słowo czworonoga, że ona tam jest.
I to chyba jest postawa tego obłędu.
Bo ja po owsiance nie biegam, więc ta szajba z bieganiem jednak niewiele ma wspólnego. 
Więcej  z łakomstwem.

 Wiosna



 Lato



Jesień



Zima



 Nie będę opisywać jakież to cudowne własciwości, cud składniki, tony energii i hordy węglowodanów owsianka zawiera. Wystarczy zajrzeć w gogle i ma się lekturę na 3 doby. Mnie wystarcza, że ją uwielbiam.

Z owsiankowym pozdrowieniem: "iiihaha!"
Ratlerek  kuty na 4 kopytka.

Kotu słabo. Błe! Wątróbki i śledzia, bo zaraz zemdleje!

*"Temu koniu" bo: "temu misiu oczko wyleciało.

poniedziałek, 21 października 2013

"Ale mnie noga boli, lepiej pójdę pobiegać". ;)

Przed: suchość, czystość,elegancja.
Czyli jesienna logika Ratlera:
"Ale mnie noga boli, lepiej pójdę pobiegać"

Miałam nie biegać.
Noga mnie bolała cały tydzień.
Ale zgodnie z "Logiką biegaczy" (swoją drogą, dawno nic mnie tak nie rozbawiło) postanowiłam sobie sparafrazować i się przebiec zanim pójdę do rehabilitantów po poradę. Podejrzewałam, że skończy się jak zwykle.
Zakazem biegania na x czasu.

Więc Brooksy na łapy nasadziłam i podyrdałam do lasu.
Słabo najpierw było, bo noga rozdrażniona wczorajszą przebieżką z Puchatkiem, dokuczała wyjątkowo wrednie.
Ale krok za krokiem, krok za krokiem, coraz więcej uwagi poświęcałam jesiennym widokom, coraz bardziej ignorowałam nogę. Po 3 kilometrach nastąpił cud. Noga mnie przestała boleć zupełnie.

Ja tego nie rozumiem. Ale narzekać nie będę. Najwyraźniej "logika biegaczy" to potęga terapeutyczna.
Ale proszę stosować to cudowne "pacaneum" jedynie na własne ryzyko! Żeby potem nie było na mnie.

A  w lesie jesień.



 I błoto. Podstępnie ukryte pod liśćmi.

Doceniłam, że mam ciemne buty. Jasnych, kolorowych, już bym nie doprała.
A tak, hulaj dusza.
 Jestem z Brooksów coraz bardziej zadowolona. Choć trochę musiałam przy nich pomajstrować.
Wyjęłam fabryczną wkładkę, bo mnie od niej stopy bolały. 
Biegałam bez wkładek i było lepiej ale nie do końca dobrze, bo buty zrobiły się za duże. Teraz włożyłam w nie wkładki z innych butów, cienkie, proste bez  profilowań i podwyższonej pięty i chyba  to był strzał w 10tkę. 
No i to na co plułam do dziś. Kolor.
Do niczego mi nie pasuje, ale się sprawdza. Można lecieć po kałużach, błocie, w domu tylko lekko przepłukać buty i jak nowe. Nie widać co przeszły i w czym się taplały. Więc chyba się  jednak polubimy. 

Kot mówi, że on też jest logiczny. 
Logiczne jest, że kot jest permanentnie głodny.
Całkiem jak biegacz.(!?)
Biegniemy? :-)

I tylko dziecko miało wąty: 
MAMO!!!, jaka jesteś ubłocona! Mamy 15 minut do wyjścia! 
A Ty się teraz będziesz myć 20 taka jesteś brudna od tego biegania!
No ale myłam się 10 i zdążyłyśmy. Obyło się bez awantury, choć kot coś pod wąsem miałczył i jątrzył a dziecko wysunęło propozycję, żebym lepiej nie wysiadała z samochodu jak już dojedziemy.
Mieli farta, że miałam dobry humor od tego jesiennego biegania.