wtorek, 30 kwietnia 2013

Pani! Bo tam są jeszcze żmije!

Koło 25 st.C i słońce- przepiękny dzień!!!
Proszę pani! Bo tam są jeszcze żmije!
Tak zakończył swoje tłumaczenia uczynny chłop, na którego podwórko wbiegłam z okazji spędzania przedłużonego majowego weekendu w Bieszczadach.
I utknęłam na tym podwórku, bo mi się droga skończyła co miała zaprowadzić mnie na pobliski szczyt Wierchy.
Drogę widziałam gdzieś hen przed sobą żółciutką i zachęcającą, ale nijak do niej dobiec nie umiałam. Wywołałam wiec pana z szopy w której coś majstrował, pokazałam palcem drogę na sąsiednim wzgórzu. Pan popatrzył na mnie sceptycznie, pomyślał i udzielił wskazówek:
- nawet by się dało dojść, bo kiedyś tam (machnął gdzieś  niezobowiazujaco) droga była. Ale nie ma, bo są pola.
- jak zbiegnę do asfaltu i znajdę za jakiś kilometr przejście przez potok, to ona się tam zaczyna
- ale nie ma kładki. Bo tam wszyscy traktorami jeżdzą, to po co.
- to znaczy jest kładka trochę dalej, ale na czyimś podwórku.
- i tam jest pod górę (tu umilkł na chwilę znacząco. No cóż, najwyraźniej nie wyglądam na kogoś kto coś podbiegnie. W sumie prawda, bardziej wyglądam na to kim jestem. Ratlerka - miejską paniusię w gatkach do niedzielnego joggingu po bulwarze.)
- a potem jest las.
- a w lesie jest bagno. No ale może jakoś bokiem da się już przejść.
- da się tam wbiec od tej strony a zbiec na drugą, ale on nie wie ile to kilometrów. (Myślę że wiedział, ale jeszcze nie chciał mnie straszyć. Napięcie należy ofierze stopniować.)
- i pod szczytem droga się kończy, można się _zgubić_.
Nie zniechęciłam się, podziękowałam, pobiegłam.
I wtedy usłyszałam za sobą gwóźdź programu.
- Proszę pani! Bo tam są jeszcze żmije!
Sam wczoraj widział jedną. No wprawdzie małą.
(Co za pech! Duża byłaby lepsza na postrach. Prawdomówny się trafił. ).
Ale małe też już mają jad! - co podkreślił z wyraźną satysfakcją.

I tu mnie miał. Ale tylko połowicznie.
Z oczami jak 5 złotych, biegnąc prawie na czworakach z nosem przy ziemi w wypatrywaniu żmij, znalazłam i potok i kładkę i pod górę wbiegłam i w lesie bagno bokiem obeszłam i pod szczytem się nie zgubiłam jak się droga na łące skończyła.
Po drodze "ustrzeliłam" jednego z 3 dziś spotkanych rudzielców.
Wczoraj, jeszcze w pełnej nieświadomości że "tu są żmije" biegałam "na szagę" po okolicznych łąkach i spotkałam sarenki. :-)
Widok z Wierchów.
Wbiegałam na Wierchy w zupełnej samotności leśną i polną coraz bardziej niknącą drogą i z coraz bardziej cienką miną bo jakoś tak strasznie mi się zaczęło robić, by całkiem niespodziewanie spotkać na  szczycie masę turystów. Kotłowało się tam dobrze ze 20 osób. Z plecakami, wałówą, pieszych i rowerzystów.
Spojrzeliśmy na siebie trochę jak raróg na raroga. Paniusia w gatkach do biegania, lekkich adidaskach i z gołymi rękoma (ani wody, ani kanapki, ani plecaczka, tylko aparat w ręku) i "ciężka  kawaleria" bieszczadzka w traperach, z plecakami, wałówką akurat nabożnie spożywaną w cieniu.
Trochę czasami dziwne to całe bieganie.
Z drugiej strony- Wierchy  to  mała górka jest. Ot, taka na przebieżkę akurat.


Kusiło mnie żeby zbiec na drugą stronę szczytu, ale nie miałam przy sobie nawet złotówki na bilet autobusowy (ani wody, ani żadnej przekąski). Jak ustaliłam ze spotkanymi na szczycie  turystami, zbiegałabym jakieś 4-5 km do Wołkowyj i stamtąd musiałabym  dokulać się asfaltem dobre kilkanaście km do Woli Matiaszowej z której wybiegłam.
Wykazałam się rzadko u mnie goszczącym rozsądkiem i postanowiłam wrócić  tą samą trasą którą wbiegłam, w sumie robiąc niecałe 9 km.
Samo zbieganie okazało się duuużo bardziej męczące niż wbieganie.  Pod koniec nogi  pulsowały i dosłownie błagały o zmiłowanie i schłodzenie.

Tu już wszytko kwitnie.  Narwałabym "kaczorów" do wazonu, ale bałam się żmij.

Po wycieczce odkryłam niedoceniony nigdy wcześniej luksus. Chłodzenie nóg w górskim potoczku. W erze "przed bieganiem" nawet nie wyobrażam sobie czegoś, co by mnie skłoniło do zdjęcia butów i stania w zimnej wodzie.  A teraz, wlazłam z własnej woli i nie spieszyło mi się do wychodzenia.
Bieganie zmienia bardzo dużo. Niezauważalnie, podstępnie.
Nigdy wcześniej nie poszłabym sama nawet na niewielką górkę, polem lasem bez niczego, za to ze świadomością, że no przecież dam radę. Jak nie dobiegnę to dojdę.

Ufff....
Dzwoniłam do kota. Powiedział, żebym sobie nie zawracała głowy żmijami. 
Natomiast powinnam sobie przemyśleć kwestię niedźwiedzi wygłodzonych po zimie...

wtorek, 23 kwietnia 2013

SURMY I FANFARY!!! :-D

Zabłysło, zagrzmiało i się okazało, że jednak czytać umiem, gorzej z moją wiarą. "Tomasz Niewierny" na me drugie imię brzmi.
Takie atrakcje były tego dnia na starówce.
Organizatorom biegów Gdańskich "Prześcignę raka" zajęło masę czasu wyduszenie z siebie oficjalnych wyników. A ja ich chwaliłam zawczasu, że tacy sprawni.
Zobaczyłam je dopiero wczoraj po południu.
Wprawdzie jakoś w niedzielę rano odkryłam na swoim telefonie SMSa od organizatorów z nieoficjalną klasyfikacją, ale uznałam... że to co tam napisali, to pewnie znaczy co innego niż widzę bo to niemożliwe.
I że cyfra 1 po K-31/50, oznacza... numer SMSa, bo pewnie dostanę kolejnego z wynikami oficjalnymi wtedy tam będzie 2.
Jak człowiek długo myśli, to zawsze coś tam wymyśli jak widać.
A znaczyło co znaczyło!
Ratler zajął PIERWSZE miejsce w kategorii K 31/50!
SZOK!!!

Za trębaczami kroczyły Amazonki z żonkilami.

Nie mogę odżałować, że po biegu od razu pogrzałam do domu, zamiast poczekać na wyniki i (o rany, orany!) stanąć na pudle i to na samym szczycie!
No ale w najśmielszych snach mi się to nie śniło. Ale szkoda, kolejna taka okazja to pewnie może i nie przyjdzie, ale jak się ma ogień pod ogonem to teraz żal.

Ogólna kalsyfikacja wyglada tak:
zawodniczka nr 52 (czyli Ratler we własnej osobie) zajęła miejsce:
- kategoria Open, miejsce  43 na 96 sklasyfikowanych uczestników.
- wśród kobiet ogółem: 13/50
- kategoria K 31/50: miejsce 1/4  (no, całe 4 nas było w K 31-50, w starszych: K 51+ aż 6 zawodniczek. No tłumy, tłumy.)
Ale to znaczy, że prześcignęłam sporo młodszych dziewczyn. Pękam z dumy.
Czas netto: 00:28:50 - ale dystansu dokładnego nie podali, piszą 5 km, a tam było na 1 kółku ponad 1100m.
Więc zostaje to co Garmin zanotował.

I małe podsumowanie zaległego okresu, bo coś nie pisałam ponieważ czytałam, i o tym też będzie bo czytałam na temat. O bieganiu. I teraz "trawię".

tydzień
środa 10.04
czwartek 11.04
sobota 13.04
x
01:04:49' 
średni puls: 156, 
10,07 km
w tym długi 4 km podbieg
00:22:54' 
średni puls: 153, 
3,450km
średnie tempo: 06,38
01:14:00'  średni puls: 147, 11,389 km, średnie tempo:06,34
tydzień
poniedziałek 15.04
środa 17.04
piątek 19.04
x
01:26'  średni puls: 159, 10,541 km
średnie tempo: 06,01
00:44:51' średni puls: 157, 7,303km, średnie tempo: 06,08
 + 5x 6 "zajączków"
00:20:42' 
średni puls: 150, 
3,396km
średnie tempo: 06,06
tydzień
sobota 20.04
niedziela 21.04

x
BIEG 5 KM.
00:28:42',HR 196/173, 
5,597km
średnie tempo: 05,08
00:38:00' 
średni puls: 144, 
5,759km
średnie tempo: 06,44

 Wracając jeszcze do soboty w Gdańsku. Gościem specjalnym był...  Lech Piasecki. :-)
Lech Piasecki 20.04.2013 w Gdańsku
I Lech Piasecki któremu kibicowaliśmy mając kilka/kilkanaście lat. :-) Ależ to były emocje wtedy. Każdy kolarz to był dla nas albo "Piasecki" albo "Szurkowski" a wszystkie nasze komunijne Wigry 3 i 4 to były oczywiście "kolarzówki" na których wygrywaliśmy swoje własne "Wyścigi Pokoju" :-)
Biegiem pozdrawiam,
Ratlerek

A kot mówi: świat się kończy! To teraz nic, tylko biegać będzie.

P.S.
Prócz pięknej ale zimnej i wietrznej aury, kreuje się jeszcze jeden stały motyw moich startów.
Poznajecie? To "Czarna Perła", stała sobie dyskretnie zacumowana do motławskiego nadbrzeża. Kapitana Jacka Sparrowa nie zauważyłam, ale pewnie gdzieś coś knuł. Albo improwizował.

sobota, 20 kwietnia 2013

Bieg "PRZEŚCIGNĘ RAKA" Gdańsk - 5 km.

Odbieram pakiet startowy.
Na niebie powiało i chmury rozgoniło. Jak zwykle z okazji stratu zawodniczki Ratlerek aura dopisała
typowa: słonecznie, zimno i wietrznie.
To już standard  moich startów, nie wiem jak się odnajdę w innych warunkach pogodowych.

W tych pięknych okolicznościach pogodowych, w  ramach akcji:  profilaktyki raka piersi "DOTKNIJ PIERSI", Akademickie Stowarzyszenie Onkologiczne zorganizowało na Gdańskiej starówce wielką akcję promocyjną, między innymi biegi uliczne na 1, 5 i 10 km.
Po "burzy mózgów" urządzonych na łonie rodziny, uległam naciskom i zapisałam się na bieg 5 km choć miałam wielką ochotę na 10tkę.
Jak zwykle się okazało, że warto słuchać starszych, czyli męża. (czasami ;-) )

Kotłowanina przedstartowa (bieg 5km) Po prawej zwyciężczyni biegu wśród kobiet, ta nieduża dziewczyna w turkusowej koszulce .
Biegi zorganizowano w samym sercu coraz piękniejszej Gdańskiej starówki. Trasa mająca początek pod fontanną Neptuna biegła ul. Długą - Długi Targ, Garbary, Ogarną, Powroźniczą.
1 pętla miała długość trochę ponad 1100 m czyli faktyczny dystans biegów był dłuższy.

Impreza została zorganizowana naprawdę świetnie.  Parę dni przed startem przyszedł na moją skrzynkę mail z dokładną rozpiską  godzin startów, instrukcją kiedy co i gdzie, załączonymi mapkami orientacyjnymi na które naniesiono trasę oraz miejsca w których usytuowano przebieralnie, biuro startowe, punkt żywieniowy.
Na miejscy wszytko się zgadzało  z opisem, obsługi było dużo, zorientowanej i dobrze rozpoznawalnej (pomarańczowe koszulki) a całość przebiegała punktualnie i sprawnie.
Jedyne co, to rozmiar koszulki okolicznościowej którą dostałam razem z pakietem startowym trochę mnie zniesmaczył. Niby S-ka a zmieściłaby 2 osoby ratlerzych rozmiarów. Trudno, biegłam nie w koszulce, będzie pamiątka na użytek domowy.
START!  Cienka mina i przerażenie w oczach.
Chwilę później już lepszy nastrój.
Zaskoczeniem dla mnie był fakt, że bieg rozgrywa się na pętlach i w dodatku należy samemu sobie liczyć okrążenia. I w tym momencie przestałam żałować, że nie biegnę na 10 km. Bo 10 kółek to już mordęga chyba i nie ze względu na długość trasy tylko na to latanie po tak małej pętli.
I jak to zapamiętać i się nie pomylić?!
Odcinek ul. Długiej, zadowolona biegaczka na tle pięknych kamieniczek.
Mnie się pomieszało dokumentnie jakoś tak na 3-4tym okrążeniu i za diabła nie wiedziałam ile jeszcze mam zrobić.
Gremlin coś tam mówił, ale ja technice nie wierzę bo kto ją tam wie jak w mojej obecności zadziała? Na ogół po prostu nie działa póki się nie oddalę dostatecznie.
Współbiegaczom uwierzyć... no ale kto wie czy im też już się nie pomieszało?
Dobrze że na straży ładu i porządku stała 1/4,  najwierniejsza część Teamu Bez Kota, która obarczona  zadaniem pstrykania zdjęć kontrolowała także przebieg startu zawodniczki Ratlerek i zapytana z nienacka, wiedziała ile jeszcze należy biec.
Jak z liczeniem okrążeń poradziły sobie osoby biegnące na 10 km... nie mam pojęcia.
Ale może o to chodzi- w końcu jak ktoś na wszelki wypadek przeleci 1 czy 2 więcej okrążeń- to co mu szkodzi, a zdrowszy będzie.
Ul. Ogarna. Mniej uczęszczana przez turystów a niesłusznie.Wyjątkowo piękny kawałek Gdańskiej starówki.
Mimo tych "siurprajzów" biegło mi się zwyczajnie fajnie. 
Trochę się zleniłam i rozgrzewkę olałam. Coś tam niby przebiegłam kawałek, jakieś przebieżki niby porobiłam, ale tak po prawdzie to niecałe w sumie 1,5 km rozgrzewki zrobionej na 2 razy w sporym odstępie czasu to tak... no co tu dużo mówić, ściema.
Na starcie dopadła mnie panika, puls prawie 140 i oczy na wierzchu. Ale jak już ruszyłam to z zachwytem stwierdziłam, że pierwszy raz w życiu to nie mnie wszyscy wyprzedzają hurtem, tylko  to ja całkiem sporo osób  mijam. Zrobiło mi się lżej.
"Lżej" wcale nie znaczy lekko.
Po pierwszych przetasowaniach zaraz za startem i na pierwszej pętli, właściwie nikt już mnie nie wyprzedził, a mnie się udało  jeszcze sporo osób przegonić.
Ale żeby nie było tak słodko, nie udało mi sie wyprzedzić 2 upatrzonych pod koniec osób. Leciały  cały czas  trochę przede mną i trzymały tempo jak na złość  przyśpieszając  na tych samych odcinkach co ja. Co się zaczaiłam i zebrałam w sobie, to oni też dodawali gazu jakby czuli moje zawistne oko na swoich plecach.
No i co tu ukrywać, zwycięzcy biegu zdublowali nasze stadko jakoś tak chyba na początku 3 lub 4 okrążenia. Wiem że to spora różnica czy na 3cim czy na 4tym, ale naprawdę nie mam pojęcia. Takie latanie w kółko dokumentnie dezorientuje.

Ubiegłam się całkiem  mocno, ale jak zwykle trochę pretensji do siebie mam, że można było może mocniej jeszcze ciut chociaż.
Nie ma jeszcze oficjalnych wyników,
ale gremlin mówi, że przebiegłam 5597 m w średnim tempie 05.08 przy średnim pulsie 169.

Jestem naprawdę zadowolona, bo szacowałam że będę biegła  w średnim tempie koło 5.20.
Tym bardziej jestem zadowolona, że  trasa  chyba nie należała do szybkich.
Wkurzały mnie i zwalniały ostre zakręty (biegliśmy po prostokącie), dokuczliwa była nawierzchnia. Na Długiej kamienne płyty, na Garbary i Powroźniczej gruby bruk tzw. kocie łby, najlepiej było na Ogarnej zwyczajnie asfaltowej.
Dodatkowym elementem mojego samozadowolenia jest fakt, że tłuczone dopiero od jakiś 2 tygodni bieganie na śródstopiu (rychło w czas się wzięłam, ale lepiej późno niż wcale) nie poszło w las  podczas tego biegu.
Bałam się, że w stresie, przy szybszym tempie i większym zmęczeniu wrócę do punktu wyjścia i będę biegła jak wcześniej. Pietą do przodu.. Ale nie, najwyraźniej pot i złość  które wylewam na co dzień  nie idą na marne. Ciało się układa, opornie ale po kawałku, po kawałku i coś może z tego będzie.
Oczywiście przy okazji wyszły inne problemy, ale o tym przy innej okazji.
I meta!
Na mecie dostałam medal i butelkę wody mineralnej którą natychmiast pochłonęłam.
W pakiecie startowym był jeszcze talon na posiłek, ale nie skorzystałam.
ZOO pobiegowe.  Ratler a zadowolony jak norka. :-)
Trochę  mina mi się skwasiła, jak  na szybko zliczyliśmy czas w jakim przybiegłam i wyszło nam że ... w 30 minut.
Nos mi się zwiesił na kwintę, nawet zażartowałam że to może błąd pomiaru.
Dopiero spokojniejsze przeliczenie + analiza zapisów gremlina uświadomiła nam, że to faktycznie coś nie tak policzyliśmy bo ani to nie było 30 minut ani 5 km.
Uff.
człowiek to ma tych stresów przez to bieganie. Osiwieć można.
:-)
Drepcę pozdrowić,
Ratlerek.

A kot mówi, że jakby wiedział pod jakim hasłem był bieg organizowany, to też by pobiegł dotknąć.
ALE!!! Jak zwykle!!! O sprawach ważnych NIKT go nie informuje i jak głupi został pilnować domu.

I przebiegli.






poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Stokrotki i szoszoni.


Zd. z fotoplatforma.pl
Co jest najpopularniejszym sportem narodowym Polski roku 2013?
Nie, nie piłka nożna. Dzięki Bogu zresztą.
Niestety i nie bieganie. A szkoda.
I nie, nawet nie kolarstwo. Byłabym za.

Najpopularniejszym sportem polskim w roku 2013 bezapelacyjnie stało się wypatrywanie wiosny.
Jeszcze parę dni a wszyscy razem dostaniemy narodowego zeza od łypania okiem to w niebo, to pod nogi, to w krzaki, to za okno. Czy świeci, czy się topi, czy może gdzieś stopniało i się zazieleniło, a może nie pada śnieg?
Wczoraj biegnąc mało nie przewróciłam się o własne nogi, bo nagle wyzezowałam pierwsze wiosenne stokrotki na kawałku nasłonecznionego trawnika wolnego od śniegu.
Biedne, cherlawe, brzydkie i ubłocone, ale radość była taka że natrząsałam się nad nimi dłuższą chwilę jakby to jakieś cudo było. Z wrażenia  pojechałam do sklepu i nabyłam szorty letnie do biegania.
Nadmiar optymizmu chyba we mnie tkwi.
Z równie wielkim rozrzewnieniem i nadzieją na wiosnę w końcu, wypatruję szoszonów .
Nasi lokalni, pełni wiary w początek sezonu rowerowego 2013 ruszyli prawie 40to osobowa zgrają na spontanicznie skrzyknięte na FB otwarcie wiosennego sezonu kolarskiego 2013, kaszubskie "Piekło Północy". Wśród nich mój osobisty Puchaty ścigacz 2 kołowy (drugi od lewej).
Słoneczny patrol.;-)  BCT Team.
Chłopaki jak widać twarde jak skały,  ubrali wszystko co tylko w szafie plus od żon, dziewczyn, matek, sąsiadek pożyczyli ciepłe opaski na uszka, kalesonki na wacie i wełniane góralskie skarpety. Ale może nie będę dociekać więcej bo nie wypada wypominać trzepactwa jak stylówa jedzie. ;-)
Zrobili 2 solidne pętele Koleczkowo, Kielno, Szemud, Przetoczyno, Sopieszyno z "fajnym" podjazdem pod Nowy Dwór Wejherowski, Bieszkowice. W sumie 78 km peletonem na powitanie wiosny.
+ to co na dojazd na i z mety czyli dobrze ponad 100 km.
Jest nadzieja!
O! Tam jadą!
Siódmy od lewej w tych pięknych, wiosennych okolicznościach przyrody.

Biegowo- sama nie wiem. Mam wrażenie, że więcej wykonuję pracy umysłowej niż biegowej.
Czytam "Bieganie metodą Gallowaya" i mimo mieszanych uczuć jakie budzi we mnie ta książka, dotarło do mnie jedno.
Mam dużo czasu, nie ma co się spinać trzeba spokojnie budować podstawy, odpoczywać, nie ryzykować kontuzji hurra optymizmem.
Więc plan... raczej pójdzie precz choć będę w niego zerkać i podglądać, chociaż raz w tygodniu wykonywać kombinacje ćwiczeń jakie proponuje. Ale podstawą będą spokojne nie obciążające biegi stopniowo wydłużane na tyle, na ile  będzie mi dyktowało samopoczucie.
Plus starty dla radochy, to tu, to tam.

Ostatni tydzień biegowy.
tydzień roku
środa 03.04
sobota 06.04
niedziela 07.04
x
czas: 46,05'
7,141 km
średni puls 158/171
średnie tempo 06:27
czas: 01,14,00'
10,943 km
średni puls 143/160
średnie tempo 06:47
czas: 1,04,49'
9,582 km
średni puls 143/175
średnie tempo 06:46
+ podbiegi: 6 x 100m
tempo podbiegów około 4,00
Puls podb.: 175/134

Środa -potworny początek biegu. Powrót do starych butów w poprzednich kilku biegach spowodował zesztywnienie lewego stawu skokowego, nawet nie ból, jakąś niemoc. Miałam wrażenie że utykam, na szczęście rozbiegało się. Zimno i wiatr. W dodatku za szybko.

Sobota- biegło się przyjemnie, sztywność dużo mniejsza i szybko się rozbiegła, ale pogoda dokuczliwa.
Ostre słońce + bardzo zimny mocny wiatr dawały koszmarną mieszankę.
Część trasy z wiatrem na słońcu i mimo bardzo spokojnego tempa zagotowałam się do takiego stopnia że ściągnęłam czapkę, wiatrówkę, bluzę, rękawy koszulki podciągnęłam za ramiona i obwiązana w pasie tymi barchanami kombinowałam co by tu jeszcze z siebie ściągnąć a nie wywołać sensacji.
Po nawrotce i pierwszym podmuchu wiatru zakładałam to wszytko na siebie w tempie ekspresowym, i dodatkowo na głowę kaptur i klęłam, że nie założyłam czegoś jeszcze.
Do tego pełen przekrój nawierzchni: błoto, lód, kałuże, solno-śniegowa breja po kostki - wszytko po prostu.

Niedzielny bieg był zabawny. Leśna masakra błotno-lodowa wypędziła z lasu wszystkich biegaczy na suche już chodniki. I się zagęściło bardzo przyjemnie. W pewnym momencie biegłam w takiej obfitości innych biegaczy, że poczułam się jak na jakimś zorganizowanym biegu ulicznym. Przede mną miałam 4, za mną przynajmniej 2 +  biegnących co chwilę z naprzeciwka.
Miło.

A zaraz  po tym jak przybiegłam do domu, pod drzwiami spotkałam mój puchaty kawałek "Słonecznego patrolu", ujechanego w trupa, sino-czarnego z brudu i szczęśliwego jak norka, który w tym samym momencie wrócił z wojaży  szosowych.
Ta synchronizacja nie była przypadkowa, w TV zaczynała się transmisja nie mniej ekscytującego od kaszubskiego "Piekła Północy" wyścigu Paryż - Rubaix "Piekło Północy".

"To jest wyścig dla gladiatorów.
Jestem gotowy." 

Tak przed  Paris - Rubaix powiedział jego zwycięzca, Fabian Cancellara.
I był gotowy.
Wygrał o włos w iście gladiatorskim stylu wkładając to wszystkie swoje siły.
Po wyścigu ten twardy sportowiec leżał na ziemi jak martwy, póki obsługa teamu  podtrzymując go pod ramiona dosłownie nie zwlokła go z przed kamer. Wzruszający widok. Piękne motto.

Polski akcent na Paris-Rubaix, Michał Bodnar CANNONDALE ukończył wyścig na miejscu 56.

Kłusikiem pozdrawiam
Ratlerek

 A kot mówi, że bardzo dobrze że kupiłam letnie spodenki. Jak znalazł przydadzą się za rok może dwa, jak wyjedziemy do Zimbabwe Dolnego w grudniu po południu.
Będę miała czym szpanować przed gazelami w biegach po sawannie.



poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Runął już ostatni mur, między nami... ;-)

Z okazji 1 kwietnia, pozwoliłam sobie na drobne naciągnięcie rzeczywistości w tytule.

Chciałabym żeby to runął jakiś  wielki mur między mną a bieganiem, ale na razie  to tylko niewielka hopka nad miedzą.
Zawsze jednak to jakaś "psu mucha".
Podbudowana dokonaniami marcowymi zapisałam się na 5 km bieg w Gdańsku 20 kwietnia.
Mam tylko nadzieję, że pogoda umożliwi start bo jak patrzę za okno to zapowiada się jak na motywatorze z napieramy.pl.
A ja się uparłam. Po 15-tym kwietnia po śniegu nie biegam. Dość już tej bieli po prostu, w oczy mnie ona już boli.

Tych 5 km trochę się boję. Mam wątpliwości co do  biegania na krótsze dystanse bo trzeba biec szybciej.
No a jest jak jest. Ja i szybkość, to raczej nie biegamy razem.
Ale próbować trzeba.
Tym bardziej że bardzo dużo do myślenia dał mi artykuł NAGORA polecony na forum biegaj.pl.
Artykuł  omawia kwestię kiedy bezpiecznie pobiec maraton, ale porusza  też inną chyba dużo bardziej istotną dla początkujących. Wpływu  zróżnicowania treningu i początkowej pracy na odcinkach krótszych za to szybciej.
Coś w tym jest. Zaobserwowałam jakiś czas temu po sobie, że jak biegam tylko wolno kilka razy z rzędu to potem bardzo trudno mi przyśpieszyć, zrobić bieg szybszy, albo wycisnąć z siebie przebieżki. To siedzi i w głowie i ciało się buntuje.

Ogólne podsumowanie marca. 
Zaskakując sama siebie, nabiegałam w marcu ponad 125 km mimo tygodniowej prawie przerwy na  kurowanie wściekłego Achillesa.
Przyszło samo bez gonienia za kilometrami, zakwasów, zaginania się.
Achilles umilkł jakby go w ogóle nie było.
Jakaś granica została przekroczona i fizyczna bo czuję się po prostu silna, i psychiczna bo głowa przestała wrzeszczeć : "nie dasz rady!" i bieganie stało się przyjemną rozrywką a nie zadaniem do wykonania.

Wczorajszy bieg to była czysta przyjemność. Wyszłam ojedzona świątecznymi frykasami jak bąk, bez planu a wykonałam kawał dobrej roboty.
Najpierw moja autorska zabawa wymyślona na podstawie treningów jeździeckich na drążkach. Bieganie co 2gą kratkę w chodniku. To wychodzi odległość wyraźnie większa niż mój standardowy krok, ale jeszcze nie uniemożliwiająca w miarę płynnego biegu bez  pędzenia/skakania wielgachnymi susami. U koni praca na równo rozłożonych drążkach wymuszających wydłużenie kroku ma wyrabiać rytm i otwierać łopatkę. U mnie  też ma wyrabiać rytm ale zamiast łopatki ma otwierać biodra i wydłużać krok przez wydłużenie fazy lotu.
Bo okrutnie drobię.
No jak ratlerek. Albo nawet wróbelek niestety.
Potem dołożyłam niechcący bieg po kocich łbach. Takich solidnych, starych, wielkich i nierównych.
Że ja tam sobie zębów nie powybijałam i nóg nie poskręcałam to cud jakiś.
Więcej tamtędy nie biegnę- no chyba że równo za rok bo...(*!)
Na koniec jeszcze zaserwowałam sobie serię 5 podbiegów. W górę szybko, potem zejście z tętna do max. 140 i znów heja pod górę.
Fajnie było, wróciłam zadwolona jak norka.

Bieg wcześniej odrobiłam 8 x 100 m przebieżek, więc mimo ogólnej niesubordynacji i biegania od Sasa do lasa to jednak  uznałam, że ten tydzień zaliczam sobie jako planowy.

tydzień
środa 27.03
sobota 30.03
niedziela 31.03
4
czas: 1,10,05'
10,797 km
średni puls 150/174
średnie tempo 06:29

czas: 47,2'
7,650 km
średni puls 155/166
średnie tempo 06:09
+ przebieżki: 8 x 100m
czas: 1,16,51'
10.979 km
średni puls 149/171
średnie tempo 07:00
+ podbiegi 5 x
plan zakładał30' 75%30' 75% + P 8x100m/100m marsz40' 75% + spr

 *!  Tym zgrabnym sposobem, oddałam hołd ekscytującemu występowi Michała Kwiatkowskiego w świątecznym Wyścigu Dookoła Flandrii 2013.
Kwiatek zaprezentował się wspaniale w ucieczce i choć ostatecznie ukończył wyścig na miejscu 40, to emocji dostarczył pierwszorzędnych.
Michał Bodnar na miejscu 65.
Zwycięzca wyścigu. Fabian Cancellara (Fot. STEPHANE MAHE REUTERS)
Ttruchtam pozdrowić
Ratlerek

A kot zamilkł. 
Podziwia w lustrze swą poświąteczną, iście kenijską jak twierdzi formę.
Bo jak sugeruje, widoczne obłości to wynik tylko i wyłącznie puszystości futra i mamy nie insynuować tylko  poprzyglądać się lepiej sobie. Uważnie.