niedziela, 24 lutego 2013

Orka.

Czasami zastanawiam się, po co się męczyć. Przecież można by sobie poleżeć.
Tylu ludzi leży, kot leży i mają się dobrze. A Ratler ora na ugorze, ciągnie te nogi za sobą, brnie po kostki w śnieżno-solnej brei, smagany wiatrem w oczy i marzy o tym że da radę jeszcze więcej. Za miesiąc, za pół roku, za 2 lata może, kiedyś. Ale 20+ km wymarzone, w końcu przyjdzie w miłym truchcie, choćby i po lodzie, po błocie, po śniegu albo w skwarze.
Zdjęcie: Ari Seth Cohen.
A nawet na Olimpiadę Ratlerek nie pojedzie, bo przede wszystkim za stary, więc reszty, typu że za cienki w uszach nawet nie ma co rozpatrywać, ani czy gdyby był młody to by miał szanse między uszami.
Ale w tym szaleństwie jest sens.:-)
Zdjęcie: Ari Seth Cohen.
Warto orać na ugorze i nikt nie jest na to za stary. Bo poza doraźną nagrodą jaką jest zadowolenie płynące z wysiłku fizycznego, oraz możliwość bezkarnego obżarcia się "bo i tak wybiegam", jest naukowo udowodniony fakt, pozyskania +/- 16 lat życia więcej w pełnej sprawności fizycznej dzięki uprawianiu sportu.
Wyobrażacie to sobie? 16 lat a do wyboru 2 warianty: jako osoba w pełni sprawna mimo wieku, lub jako osoba "przetrącona" przez wiek i wynikającą z niej niesprawności. 16 lat to kupa życia. Jest o co grać.

Te wymarzone kilometrówki mają mnie zawieść nie na manowce, a doprowadzić do tego, że będę taką własnie starszą panią jakie widać na zdjęciach Ariego Setha Cohena. Ekscentryczną, smukłą, zadbaną, wyluzowaną i na tyle sprawną, żeby obnosić swoje szałowe kreacje po ulicach, jak fregata galowa w pełnym ożaglowaniu. Nawet jeśli te kreacje będą miały suwaki na plecach. 
Bo co tam taki suwak na plecach, jak starsza pani będzie miała tyle krzepy, żeby odziać obcisłe, zasznurować sobie samej adidasy i stanąć do Biegu Urodzinowego Gdyni 2023/33.

O i to jest dopiero plan! To teraz wiem po co oram.


Sobotnie i niedzielne wybiegania, niestety nie wyszły mi zgodnie z planem. 
Zima  sobie przypomniała że jej właściwie nie było, więc jest. To bardzo zaskoczyło służby miejskie (Olaboga! No jak to? Zima w zimie?), chodniki nie odśnieżone ale solą owszem posypane po wierzchu. W efekcie jest co jest: śnieżno-solna breja po kostki po której się biegnie jak po piachu na plaży, tyle że na dodatek ślisko.
W lesie nie lepiej- główny trakt śliski i nierówny, ulubione ścieżki zaanektowane przez narciarzy. Nie miałam serca niszczyć założonych narciarskich śladów więc 2 razy wybrałam drogę na około- i to był błąd.
W sobotę wylądowałam w mieście w solnej brei.
7.800 km, tempo: 07:11, puls średni 157 max: 166
W niedzielę próbowałam być mądrzejsza i wylądowałam na ledwo wydeptanej leśnej wąskiej ścieżce w głębokim śniegu, po której się biegło jak po zaoranym polu.

7.793 km, tempo: 07:44, puls średni 150 max: 162
W efekcie, zamiast planowanych 8 i 12 km wybiegniętych na 75%, wyszło mniej więcej 8 i 8 przebiegniętych wolno, ciężko, na wysokich pulsach i siłowo jak nigdy.
Bolą mnie uda, biodra, stawy skokowe i znów dokuczają ścięgna Achillesa.
I plecy.
Na plecach nie biegłam, wiec uważam że to już przesada.
Jedyne na co liczę, to że ta siłowa harówa zaowocuje wzmocnieniem nóg i latem będzie mi się biegać ogólnie lżej. Oby.


tydzień
sobota .23.02
niedziela 24.02
Poniedziałek
1
56.00'  średni puls: 157, 7,800km
1.00' średni puls: 150, 7,793km
 + 5x 6 "zajączków"

Dzień Konia!
plan zakładał30' 75% + sprx

Planowo biegnę pozdrowić.
Ratlerek.

A kot mówi, że on orał nie będzie bo w okularach, zwłaszcza niebieskich wygląda głupio.
I żebym nie zazdrościła tylko dygała tą swoją jogę, bo suwaczka na pleckach od samego biegania nie zapnę i za 30 lat i nawet za 50.

Wąż nie kot.


czwartek, 21 lutego 2013

Koniec bezhołowia. Plan!

Zdjęcie zaczerpnięte z eioba.org
Plan jest oczywiście oczywisty.
I sprytny.

Ratler przejmie władzę nad światem!

Niestety chętnych jest więcej, więc należy mieć plan.
Wybór planu nie był łatwy i niestety skończył się fiaskiem. Ratlerek jest albo za cienki; przymiarka do planu Szatana Bartoszaka* skończyła się histerią.
Albo za dobry, co zaowocowało że przymiarka do planu poleconego przez, nie wytykając palcami jednego Szpiega ;-), też skończyła się histerią.
Inne plany też się nie spodobały.
Więc powstał plan, żeby utworzyć własny plan, który po zakończeniu zaowocuje utworzeniem jeszcze lepszego planu lub w końcu możliwością wpasowania się w jakiegoś gotowca.

Podstawa wygląda tak  i jest zaczerpnięty z forum  Bieganie.pl .
Wszystkim początkującym polecam go obejrzeć i poczytać opisy, bo jest bardzo przystępnie wszytko wytłumaczone. W końcu mnie oświeciło- co to jest fartlek.

Będę wpisywać sobie obok założeń planu, moje dokonania treningowo-planowe już zmodyfikowane i po 15tu tygodniach złożę z tego własną tabelę i będzie fajny materiał do analizy.
Mój osobisto-puchaty ślubny trener, 1/4 Teamu bez Kota, zapewne oszaleje ze szczęścia: tyle danych do analizy! Esencja i kwintesencja wszelkich powodów do ruszenia tyłka z kanapy.
Już widzę te tabele, wykresy i programy analityczne zaprzęgnięte do roboty. :)))

Zostawiam esencję - czyli zadania do wykonania, modyfikacji ulegać będą głównie czasy.
Bo niestety, wychodzenie na 15 minut biegu w tempie pozwalającym zachowanie pulsu nie wyższego niż 140, po prostu nie jest dla mnie. Ja po prostu nie wyjdę, nie opłaca mi się butów zakładać, wolę poleżeć z kotem na kanapie.

tydzień
poniedziałek  18.02
środa 20.02

1
44.58'  średni puls: 137, 5,024km + 6x 5 "zajączków"
44.30' średni puls: 151, max:172, 5,626km +P 4x200m + 5x 5 "zajączków"
Najwyższe tempo P: 4.19 - P. wyszły w miarę równe.

plan zakładał15' 75%15' 75% + P 4x100m/100m marsz30' 75% + spr

Bieg poniedzałkowy, to była męka.
Ledwo nogą ruszyłam, a tętno skakało ponad 140- niestety jak tylko wyjdę z domu mam pod górę.
Wściekła, zmarznięta (na takie wolne bieganie trzeba się cieplej ubierać okazało się), nie widząca sensu w tym co robię, mimo wszytko odrobiłam swoje. 
Niestety towarzyszyło mi poczucie nie zrobienia niczego- ani się nie zmęczyłam, ani nie ubiegłam, tempo haniebne. Nawet nie zgłodniałam.
W domu pocieszył mnie mąż, że to jednak ma sens, i to ponoć głęboki jak Rów Mariański. 
Takim bieganiem w miejscu, ponoć wyrabia się właśnie to o co mi najbardziej chodzi - wytrzymałość na długotrwały wysiłek.
Chyba tylko ta wizja- lekkości biegania na długich dystansach trzyma nie przy postanowieniu robienia czegokolwiek według planu.

Środowe bieganie było ciekawsze pod każdym względem. 
Po pierwsze, wróciła zima- I TO JAKA!
Nawaliło śniegu, wiało, padało, zaspy wszędzie, nieodśnieżone chodniki, nieodśnieżone ulice.
Biegło mi się bardzo ciężko po kopnym śniegu uciekającym z pod nóg. Zaczęłam bieg jak prawie nie wiało i nie padało, a przebieżki udało mi się wykonać dosłownie w ostatnim momencie- ostatnią robiłam już w niezłej zamieci, prawie na ślepo od zacinającego w oczy śniegu. Skróciłam rozbieganie po przebieżkach, "zajączki" zrobiłam na szybko i uciekłam do domu.
Syberia normalnie.

Ale ja chyba tak lubię. :-)
Wraca się do domu zmęczonym, głodnym, spoconym i z poczuciem dobrze wykonanej roboty.
I to chodzi.

A kot mówi, żebym się nie wysilała z tymi planami, bo to on trzyma władzę nad światem i nie przewiduje zmian.
Ale jest litościwy i skromny, więc się nie ujawnia i nie utrudnia.

Pana!
Pana Bartoszaka a nie Szatana Bartoszaka. Przecież chciał chłopina dobrze. ;-)







niedziela, 17 lutego 2013

Bo Dżarka bardziej bolało.

Ratler to taki stwór, który jak coś ma zrobić, to lubi najpierw o tym poczytać.
A że początek biegania Ratlerka, nomen omen zbiegł się  z burzą  komentarzy w Internecie  na temat książki "Jedz i biegaj" Scotta Jurka, Steve Friedmana, to i Ratlerek czym prędzej nic innego, tylko pobiegł do księgarni i nabył.
O tej książce napisano na forach i blogach biegowych już chyba wszytko, więc nie będę się rozwodzić.
Przejdę do sedna.

Biegam, bo Dżarka* bardziej bolało.

Na samym początku, ciężko jest przebić się entuzjazmowi biegania przez opór ciała: powolność, ociężałość, ból mięśni, pierwsze kontuzje, łomot serca, brak oddechu, zwykłe lenistwo i myśli: i po co to całe głupie bieganie?
No każdy wie kto zaczyna, jak jest.
Miałam jeden taki bieg, który chyba był decydujący: pogoda pod psem, ślisko, nie chciało się.
Wyszłam jakimś cudem jednak biegać i nijak mi nie szło.
Tempo haniebne nawet jak na ślimaka, każdy krok ciężki jakby w buty ołowiu ktoś nasypał, w sercu łomot, w płucach ogień, a nawet jeszcze do lasu nie dobiegłam- a mam bliziutko.
I jeszcze na dokładkę staw skokowy bolał jak wściekły i to było chyba o tę jedną kroplę za dużo.

Zdjęcie: LUIS ESCOBAR
Scott Jurek na trasie  Hardrock 100 w 2007r.
I prawie bym zawróciła  i pewnie pizgnęła butami biegowymi w ciemny kąt i tyle by tego biegania było, ale byłam ledwo co  po lekturze "Jedz i biegaj" i przypomniał mi się start Dżarka w ultramaratonie Hardrock 100. Wystartował i przebiegł 100 mil po górach z zerwanymi więzadłami stopy.
I wygrał na dodatek.
100 mil... ponad 160 kilometrów...

TO MUSIAŁO DOPIERO BOLEĆ!

Przestałam smęcić i zaczęłam po prostu biegać.
Czasami mi się chce, a czasami nie. Czasami samo się biegnie, a czasami ołów w butach.
Ale zakładam buty i biegnę swoje.
Bo warto, bo Dżarka bolało bardziej a biegł niewyobrażalne dystanse, bo mnie boli mniej ale radość po biegu pewnie taka sama.
Bo tak naprawdę chodzi tylko o to, żeby sobie po prostu pobiegać.

Wczoraj więc sobie pobiegałam, choć mi się nie chciało.
Nagroda była wielka.
Wyszło ponad 13 km w fajnym tempie i fajnych pulsach (jak na mnie), 1/3 po mieście, reszta po lesie gdzie spotkałam panienki sarenki. Nawet nie uciekały za bardzo, popatrzyły, pomyślały, poszły sobie.

Średni puls 161, max:170. Tempo od 6.13 do 7.55. - uśrednione: 6.53

Dużo długich łagodnych podbiegów, jeden wredny stromy i po lodzie (prawie orła wywinęłam na nim, ale jak już leciałam to w porę mi się przypomniało jak drogie są sztuczne zęby), do tego długi odcinek wąziutkim leśnym "singletrackiem"- uroczą leśną scieżynką tak wąską i ledwo wydeptaną, że trzeba biec nózia przed nózią jak modelka na wybiegu. Trochę zjeżdżania na tyłku ze ścieżki na ścieżkę a potem wdrapywania się na czworakach z powrotem w celu ominięcia przeszkód.

W dodatku cały bieg był pod wezwaniem Pana Staszewskiego, czyli został przepracowany podwójnie. 
Przypadkiem bo przypadkiem (za ciepło się ubrałam i już po pół kilometra ściągnęłam rękawiczki), ale sumiennie odpracowałam ćwiczenie  prawidłowego machania kończynami górnymi tak, aby nie zamykać klatki piersiowej, nie przykurczać rąk, rozluźnić ramiona
Wprawdzie Pan Staszewski mówi, żeby wykorzystać do tego patyki, ale ja się wstydzę biegać z patykami, więc biegłam z rękawiczkami w dłoniach.
Proste a naprawdę  świetne ćwiczenie! 
Będę je robić jak najczęściej bo zobaczyłam, że niestety jest dużo do wypracowania a rozluźnienie, obniżenie i nie przykurczanie rąk naprawdę pomaga, tak ogólnie oraz przy zbiegach bo ręce same schodzą niżej co pomaga złapać równowagę. Polecam:


Biegam po tym lesie i się nie mogę doczekać lata- tyle ścieżek czeka na mnie. :-)

Kot nic nie mówi. 
W obliczu tak potwornego zboczenia jakim jawi mu się weganizm Scotta Jurka, kot w milczeniu umknął susem na koniec świata. Czyli za kanapę.
I tylko łypie okiem, czy aby nas też nie zboczy od tego czytania, bo będzie się musiał wyprowadzić.
Ze zboczuchami unikającymi wołowinki, kurczaczka, dorszyka z lekka tylko obgotowanego na parze i  innych kocich frykasów -  mieszkał nie będzie.

* Scott Jurek, życzy sobie, aby jego polskie  nazwisko wymawiać z amerykańska. Mistrz mów i mistrz ma: Dżarek!


środa, 13 lutego 2013

Jeszcze trochę jazgotania.

Na temat Biegu Urodzinowego Gdyni 2013.
Znalazłam w sieci filmik pokazujący start i finisz biegu. 
Filmik sygnowany przez GOSSIR Gdynia. 
Widać (? No widać, skoro moja babcia mawiała że dym słychać, to ja mogę pisać że, huk widać i to jest OK.) wystrzał startowy z ORP Błyskawica - ale było dymu!
Byłam tak przejęta, że nawet niczego nie zauważyłam, choć stałam jakoś na wysokości okrętu.
Niby byłam w tym tłumie, ale jak to oglądałam, to bardzo mnie zaskoczyło jak nas tam było wielu. 
Morze ludzi na  morza brzegu . :-)
Biegliśmy, i biegliśmy, i biegliśmy, i.......tak biegliśmy, i biegliśmy, zanim przebiegliśmy start.
Mąż twierdzi, że niby widać mnie w tym tłumie pod koniec - ja nie widzę, ale ja ślepa jestem jak kret.

Udało mi się też wyszukać fotorelację, autorstwa Patryka Siedlińskiego na mmtrojmiasto.pl
Na zdjęciach od 148 do 152, widać jak Ratler goni Panią w Czerwonym.
Czyli że Ratler nie łże, tylko prawdę pisze i samą prawdę świętą jak Matuszka Ziemia.
Widać też samą Panią w Czerwonym, którą Ratlerek serdecznie pozdrawia i jakby jakimś cudem zajrzała na blog Ratlerka, to bardzo dziękuję za nieświadomą, ale olbrzymią pomoc w pokonaniu pierwszej oficjalnej Ratlerkowej Dychy :-)
I zapraszam do ujawnienia się w komentarzach- stawiam kawę, ciacho, winko - cokolwiek Pani lubi. :-)
A może razem pobiegamy czasami?

 Zdjęcia można obejrzeć tutaj :-)

A tak po dzisiejszemu.
Frankilna na forum Biegaj.pl pyta "po cholerę to bieganie?".
No jak to po co?
Od biegania człowiek jest zadowolony - biegiem coś w tym stylu odpowiada Ratler.


Patrzę w RunLoga i co raz coś mnie cieszy.
Jest 13 dzień lutego, a ja mam na liczniku 54 km. O RANY!
Może przebiegnę w lutym SETKĘ?
W Styczniu 2013 przebiegałam w sumie 56 km
W Grudniu 2012 , liczone od 12.12.2012 46 km
Spada średni puls, wzrasta średnie tempo.
Wyraźnie wrastają możliwości fizyczne.
Wczoraj, we wcieleniu Ratler Nocny Ninja, "pociągnięta" przez współbiegającego czasami męża , zrobiłam podbieg, w stronę którego nawet wcześniej nie patrzyłam.
Wydawał mi się niemożliwy.

Dziś ośmielona wczorajszym wyczynem, sama zdecydowałam się na trasę  z podbiegiem, który wydawał mi się nie do zrobienia przez najbliższe 5 lat. Podbiegłam i nawet 165 tętna ie przekroczyłam.


Najwyraźniej głowa nie nadąża za ciałem i trzeba coś z tym koniecznie zrobić, zamiast  myśleć że się czegoś nie da rady zrobić i dlatego nawet nie próbować tego robić.

Lęgnie mi się w głowie plan (trasa biegu), ale musi być cieplej, bo plan zakłada pod górę od startu do domu, a blisko nie jest.
I to będzie rzeźnia.
Ale jak to podbiegnę, to potem podbiegnę to jeszcze raz, ale na czas.
A potem, to już chyba niczego się nie będę bała.

I tym nocnym akcentem, ninja-kopem z półobrotu,
pozdrawiam.
Ratlerek

 A Kot mówi, że on też wystartuje i będzie w dodatku pierwszy.
Niech no tylko w końcu zorganizują zawody w spaniu na czas.
I usnął czym prędzej. 
Twardziel. 
Trenuje dzień  w dzień. Jest dla siebie bezlitosny.



poniedziałek, 11 lutego 2013

Dzień konia, czyli cisza po burzy.

Poniedziałek Dzień Konia, czyli dzień nicnierobienia.
Nie biegam, nie basenuję, nie joguję, siedzę na kanapie i kwitnę.
Jak się nic nie robi, to choćby z nudów człowiek czasami nawet coś pomyśli.
Więc powoli zaczynam układać jakiś mglisty plan, bo do tej pory biegałam bez planu jakiegokolwiek. 
Ot tak- po prostu.

Ale powoli, po kolei.
Po sobotniej burzy mentalno-biegowej, niedzielne lekkie rozbieganie w towarzystwie 2/4 Teamu Bez Kota.
Czyli z mężem i starszą córą. Rzadka przyjemność.
Młodsza miała szczęście (?) - bo obie wyrosły znienacka ze swoich butów sportowych a ja mam tylko 2 pary biegowych, więc dla niej nie starczyło. 
Została pilnować kota, który pilnował domu, bo jak twierdzi- też wyrósł więc nie biegnie.
Zrobiliśmy bez napinki, po lesie, marszobiegiem koło 6 km, najbardziej pracowały języki jak zwykle w tym towarzystwie.
Po sobocie jednak miałam nogi ciężkie i byłam mocno zmęczona, a córka dopiero ma plan biegać więc tempo wielce rekreacyjne. 
Niedzielne takie. :-)

A dzisiaj kwitnę i myślę.
Udział w Biegu Urodzinowym, oprócz tego że był cudownym wydarzeniem, dał mi dużo do myślenia.
Biegnąc te 10 km dowiedziałam się że:
-Nogi.
Są moim najsłabszym elementem.
Są po prostu słabe i kiedy płuca i serce mogą szybciej- nogi nie mają siły i po jakichś 8 km dosłownie nimi ciągnęłam po ziemi.
Mam nadzieję, że tę kwestię z czasem załatwi bieganie po górkach i joga.
- Szybkość. 
No cóż, Ratlerek jest ślimakiem. 
Wchodzę na swoje ślimacze tempo  koło 6.20 i tak się toczę bez względu czy w górę czy w dół.
Niewzruszona jak sam Budda pod baobabem. 
Czy tam pod czym on siadywał.
-Zbiegi. 
Nie umiem zbiegać- póki jest lekko w dół to nawet nie jest źle, jak się robi średnio w dół to ja zwalniam. Brak mi chyba równowagi, albo znów siły w nogach. 
Bo jednak na zbiegach są większe przeciążenia.
-Wola walki.
Cienko - biegnę bo biegnę i jestem z tego zadowolona jak małpa z banana. 
Następnym razem trzeba się nastawić, że się nie biegnie byle biec, tylko żeby dobiec szybciej od wszystkich których tylko da się dogonić i przegonić.

Plan na 2013 mam taki, żeby zaliczyć wszystkie 4 biegi gdyńskie z cyklu GPX, bo skoro mam 1/4 medalu, to chciałabym mieć cały. 

"W cyklu GPX tradycyjnie znajdą się cztery imprezy, które rozegrane zostaną w następujących terminach:
  • 9 lutego: Bieg Urodzinowy Gdyni – start 13:00
  • 11 maja: Bieg Europejski – start 13:30
  • 21 czerwca: Nocny Bieg Świętojański – start 23:59
  • 11 listopada: Jesienny Bieg Niepodległości – start 15:00"

A sie Ratler rozhulał i piszczy z chciwości- planował Ratler przepełznąć pierwsze 10 km  najprędziej w listopadzie 2013, a teraz świeczki w oczach i już cały medal chce, a nie tylko 1/4 choć prędzej.
Dać palec, to rękę w łokciu użre.

Znalazłam więc plan który wydaje mi się wprawdzie zbyt optymistyczny (no ludzie, jak widzę że mam niby biegać interwały 3 x  1 km w tempie 4,48 i to na początek (!) to sorry, chyba bym musiała wrócić do jeździectwa i na koniu to robić.)
Ale ten plan sobie przemyślę, przerobię pod swoje możliwości i jakoś połączę z faktem, że jeszcze 3 x w tygodniu mam aqafitnes z którego nie zamierzam na razie przynajmniej rezygnować i jeszcze bym w czwartki poszła na jogę organizowaną prze gdyński GOSSIR.

A otóż i ów plan. 
Zniszczenie i wymysł Szatana....
przepraszam, M. Bartoszaka.

10 km / 50 min / 3 x tydz / M. Bartoszak

Przez pierwsze 2-3 miesiące przed rozpoczęciem realizacji planu , proponuje biegać 3 razy w tygodniu według schematu:
wtorek ok. 10km – 70%-75% intensywności
piątek ok. – 8km – 80%
niedziela ok. 12km – 70%-75%

Następnie:


Śr
Czw
Pia
So
Nie
1
2km+3x1km(4’48/km)
p3’30trucht+2km

11km- 70%

7km- 75%
2
2km+2x1,6km(5’/km)
p5’trucht+2km

11km- 70%

7km- 75%
3
2km+4x1km(4’48/km)
p3’30trucht+2km

11km- 70%

7km- 75%
4
9km- 75%

11km- 70%

7km- 75%
5
2km+3x1,5km(5’/km)
p4’trucht+2km

13km- 70%

8km- 75%
6
2km+5x0,8km(4’46/km)
p3’30trucht+2km

14km- 70%

8km- 75%
7
2km+3x1,6km(5’/km)
p5’trucht+2km

13km- 70%

7km- 75%
8
6km+1x1km(4’46/km)+
1km

4km+
2x100mRytm

5 - 10km zawody lub test 10km
9
7km- 75%

8km- 75%

15km- 70%
10
2km+5x1km(4’48/km)
p3’30trucht+2km

13km- 70%

7km- 75%
11
2km+6km zmiennym tempem/km :5’15-5’05-5’15-5’05-5’15-5’05 +2km

9km- 70%

6km- 75%+ 3x100m Rytm
12
2km+2x1km(4’48/km)
p3’30trucht+2km
4km- 70%

2km- 70%+2x100m Rytm
10km zawody

Rytm - to rytmiczna przebieżka, nie bardzo szybka ale ładna technicznie*



* Pan Bartoszak raczy żartować na osłodę. 
Mam sobie wypruć flaki i jeszcze żeby było ładnie technicznie?
Jeszcze jeden taki żarcik i zrezygnuję z Pana Bartoszaka a wezmę się za Pana Staszewskiego porady.
Pan Staszewski litościwie prawi, że właściwie jak nam się nie chce biegać nic innego, to możemy sobie biegać tylko długie wybiegania i to wystarczy i wszytko potem można biec i łaski bez, byle mieć butelkę z wodą w krzakach:

Biegaj ze Staszewskimi - odcinek 7 

I tym to optymistycznym staszewskim akcentem, 
biegiem pozdrawiam
Ratlerek

P.S.
A może ktoś zna jakieś litościwsze plany na 10 km w okolicach 55, 50 minut i mógłby polecić?
Takie więcej dostosowane do możliwości leniwych ślimaków, niż Brusa Li i Chucka Norissa?


sobota, 9 lutego 2013

Przebiegłam TO* :-)

Jestem z siebie i dumna i czuję niedosyt.
Było FANTASTYCZNIE!!!

Bieg Urodzinowy Gdyni, był dla mnie wielorakim impulsem i chyba ciągle sama nie wiem, co mnie podkusiło żeby się na niego zapisać, chyba jak zwykle była to głównie wrodzona beztroska.
No i fakt, że to bieg na urodziny mojego miasta - po prostu nie mogłam odpuścić.

Ale było warto. Warte to było tych wszystkich moich histerii, zwątpień, nerwów, jęczenia, jazgotania.

A było to tak:
zajechaliśmy całą rodziną (no kot odmówił uczestnictwa i został pilnować domu jak zwykle) i od razu wpadłam w atmosferę "Miasta Które Biega". Na ulicach masa rozgrzewających się biegaczy, naprawdę cudowny widok, im bliżej miejsca startu, tym tłum biegaczy się powiększał (a wraz z nim moja histeria, nawet przestałam jazgotać bo mnie zatkało) - nic dziwnego, miało wystartować ponad 2600 osób.
Dziki tłum, i wszyscy z tym samym celem: przebiec to.
Ostatnie chwile upłynęły mi na nerwowym podejmowaniu decyzji- biec w wiatrówce czy bez- ogląd biegaczy nie pomaga- ludzie poubierani od sasa do lasa- jedni ledwo co -  w jednej koszulinie i czasami krótkich spodenkach, inni jak na wyprawę na Spitsbergen.
W końcu po krótkiej przebieżce podejmuję decyzję: zdejmuję. Mąż przepina mi numerek na bluzę, dzieci dają żłówika, ostatni buziak od męża i wbijam się w dziki tłum ustawiający się do startu.

Odszukuję strefę dla ślimaków, czyli takich co biegają 10K powyżej 50 minut. Zerk na pulsometr- o mamo, stoję w miejscu nawet nie drepcę a puls 125, ale nie jest źle, tłum nie jest zbity da się żyć, obok widzę inne panie w typie "ratlerka" i nie tylko, co dodaje otuchy.
Spiker zaczyna podkręcać atmosferę, tłum się zagęszcza - ci z tyłu pchają się do przodu, robi sie bardzo ciasno - zaraz start.
Nie patrzę na zegarek, bo czuję że zemdleję.
HUK- start zainicjował wystrzał z ORP Błyskawica. Panom marynarzom dziękujemy, bardzo miły gest, chwyta za serce Gdyniankę z wyboru. :-)

Iiiii...
I nic.
Tłum i ja, robimy krok w przód i... stajemy w miejscu.
Kilka chwil i można truchtnąć. Znów stop. Znów trucht- odpuszczam i po prostu idę spokojnie prawie do  czujników, dopiero kilka metrów przed nimi mogę zacząć powolutku truchtać - tłum jest straszny.
Pamiętam żeby włączyć Garmina, a potem już mało co pamiętam bo dociera do mnie, że to właśnie JUŻ, że biegnę, że kurde- no ca ja tu robię?!
Pierwsze 1,5-2 km biegnę w amoku, zerkam na pulsometr bo mi duszno jakoś, 175 a tempo tylko koło 6.20. Nerwy, nerwy. Tłum duży, staram się trzymać swoje tempo ale mam wrażenie że wszyscy mnie wyprzedzają, jeszcze większy stres: nie wiem, gonić ich, biec swoje?
Biegnę swoje- trudno.
Koło 2go km. tłum się rozbiega, robi się luźniej, puls spada, tempo nie.
Na wiadukcie gdzie trasa zawija o 180 stopni oglądam się za siebie w dół- uuu, szału nie ma, jestem raczej w ogonie.
Przyśpieszam i  troszkę nadrabiam. Przytomnieję, wpadam w swój rytm, zaczynam nawet coś myśleć.
Zaczynam się rozglądać, wypatruję kilka metrów przed sobą Panią w Czerwonym (ale to nie była Małpa w Czerwonym :-) ) biegnie lekko, równo, widać że wie co robi, jakoś tak budzi zaufanie.
Co tu dużo mówić- przylepiam się. Po jakichśs 4 km, za Halą Targową mam najgorszy moment, strasznie chce mi się pić. Gorąco mi. Mam zaklejone usta, nie mogę przełknąć - mści się kilka łyków Powerade siorbniętych przed startem- za słodkie.
Mimo wszytko, czuję siłę żeby przyśpieszyć- niestety przede mną biegną panowie rzędem i dyskutują- nie mam jeszcze na tyle obycia, żeby się po prosu przepchnąć. Biegnę za nimi cały ten odcinek, a Pani w Czerwonym oddala się krok za krokiem. Dzięki Bogu zdarza się ostry zakręt, przepycham się przed panów i zaczynam gonić Panią w Czerwonym. To mnie kosztuje siły bo wypadam z rytmu, pić się chce jak piorun- jak zbawienie pojawia się w umówionym miejscu mój "Team Bez Kota" i zawiadamia o swojej obecności wrzaskiem- dopadam do nich i piję co jest- znów Powerade ten ulep ale jest mi wszytko jedno. Dziecko  wrzeszczy na mnie żebym już biegła a nie piła. "Mamo szybko, szybko!"

Trochę mi lepiej wiec doganiam Panią w Czerwonym , wbiegam na Świętojańską i do kompletu Powerade zaczynam wpychać w siebie batona musli. Ciężko idzie, ale pół zjadłam- chyba się przydał bo trochę odżyłam, porozmawiałam z jakimś Panem, który strasznie narzekał na ból kostki i niestety  musiał się zatrzymać . Nie wiem czy dobiegł- myślę że tak, bo był bardzo zdeterminowany. I zanim się obejrzałam podbiegłam pod Urząd Miasta i już tylko huzia w dół na morze.
Huzia tak średnio- płuca i serce mogą- nogi gorzej, już nimi  słabo przebieram, ale doping ludzi pomaga, bardzo to miłe. :-) Pomaga tez widok morza na końcu - morze to morze, człowieka zawsze ciągnie  w jego stronę.
Na rogu przed samą metą macha i wrzeszczy do mnie mój "Team Bez Kota", dzieci biegną ze mną do mety po drugiej stronie barierek.
Na metę padam  za Panią w Czerwonym.
Podchodzę i zamieniam kilka słów, mówię że biegałam za nią całą trasę.
Dopada mnie dziecko i pyta jaki mam czas... kurde, zapomniałam wyłączyć Garmina.

Już na spokojnie, odbieram medal (jejku jakie to miłe), oddaję chip, kilka zdjęć i  (okrężną drogą przez KFC :-) ) do domu nakarmić kota.


Biegam od grudnia 2012 - jakoś tak.
Przebiegłam te pierwsze 10km, bez przechodzenia do marszu w czasie 1.02.24.
W równym tempie od 6.09 do 6.30
Z pulsem średnim koło 164 (no nie uhetałam się)
W kategorii Open: 2058 na 2241 którzy zostali sklasyfikowani.
W kategorii K40- 56
W kategorii K Open - 363 - ale tu zliczano  kolejność przekroczenia mety, nie czas netto, nie wiem jak w klasyfikacji wyżej.

Jestem z siebie zadowolona, ale mam tez dużo do przemyślenia.
Nie ubiegłam się na maksa, myślę że jakbym się mniej bała i nie biegła tak zachowawczo to złamałabym godzinę.

Jest co przemyśleć, z czego wyciągać wnioski, czas znaleźć sobie plan a skończyć z bezhołowiem biegowym.

Jest o co walczyć. :-)


*"przebiegłam to" to parafraza jeździeckiego leku na wszelkie problemy: noga/ręka/głowa  boli, masz grypę, koń cię zrzucił, tyłek Ci od siodła odpada, nie umiesz, nie wiesz, boisz się- no cokolwiek by się nie działo rada była jedna:  łydka, dosiad, półparada - do przodu i  "przejedź to" - chyba wciąż bardziej czuję się jeźdźcem niż biegaczem.
Ale staram się. Więc przebiegłam to.

Dość jazgotania.
Ratlerek biegiem pozdrawia. :-)


piątek, 8 lutego 2013

Przedstartowa gorączka.

Dosłownie i w przenośni: przedstartowa gorączka.
Pierwszy w życiu blog.
Pierwszy w życiu wpis.
Pierwszy w życiu start.
Jutro biegnę swoje pierwsze 10 kilometrów w Biegu Urodzinowym Gdyni.
Nie czuję się gotowa, czuję się jak ratlerek- roztrzęsiona, wytrzeszczona i od tego biegania ciągle głodna.
Więc jak ratlerek, muszę sobie jeszcze na ten temat pojazgotać, a że rodzina ma już chyba dość, więc wirtualnie, po cichutku.

Małe podsumowanie przed jutrem:
pakier startowy odebrany, ciuchy na jutro przyszykowane, zaraz wwiążę chip w sznurówki i zrobię sałatkę z makaronem i tuńczykiem żeby jutro na spokojnie mieć co wrzucić na ząb po śniadaniu a przed biegiem.

Oby wystartować, a jakoś już będzie. 2 godziny limit- najwyżej dojdę i będę wpierać że to specjalnie-że niby biegam metodą Gallowaya.

Wszytkim jutrzejszym uczestnikom, zwłaszcza tym debiutującym z obłędem w oczach więc i sobie samej: połamania nóg, poplątania sznurówek i tempa zrywającego czapki z głów - życzę ja:  "Ratlerek"