poniedziałek, 27 października 2014

Nowe podwozie na jesień: BROOKS PUREFLOW

Nagle mnie jesień doświadczyła.
Była sobie od jakiegoś czasu, ale nie nachalnie.
Dni tylko coraz krótsze.
Popołudniowe biegania wypadają już po ciemku, miastem po chodnikach.
Moje nogi chyba już na zawsze będę mieć pod specjalnym nadzorem. Każdy dyskomfort, czy pojawiający się najmniejszy ból to panika i alarm.

Postanowiłam więc zainwestować w jesienne nowe podwozie nowego typu. Poduszkowe wręcz.
Nauczona doświadczeniem, bez większych kombinacji podreptałam do gdyńskiej Biegosfery, gdzie dość mętnie i skrótowo przedstawiłam litanię swoich problemów, lęków potrzeb i urojeń związanych z kończynami dolnymi.
W odpowiedzi usłyszałam :"a nie mówiłem?!!!"
No tak, "szef" mówił i na dodatek miał rację. Było słuchać.
Wyszłam z Biegosfery wyposażona w nowe podwozie: BROOKS PUREFLOW, które mają pomóc mi przetrwać okres biegania po twardym podłożu.

Szkoda że w pakiecie z Flowami nie można dokupić nowej pary oczu, bo bieganie po ciemku + moja ślepota powoduje  różne perturbacje biegowe. Ostatnio wbiegłam w coś, o czym chyba nie chcę wiedzieć czym było i dlaczego tak śmierdziało i mlaskało. I nie, to nie była psia bomba, wielkością raczej mogło to pretendować do bomby po brontozaurze. No ale brontozaury przecież wyginęły.
Chyba.

Wyposażona w nowe buty uczę się biegać na podeszwach z amortyzacją. Nie, to nie jest przenośnia. Okazało się że... tak opakowana szurgam stopami w sposób, który  zagraża wywrotką  o własne nogi na prostej drodze. Niby jest komfort a jakoś  nie ma komfortu.
Ale nogi nie bolą. Buty robią swoje.
Jednak nogi przyzwyczajone do cienkich , elastycznych podeszw zapewniających duże  czucie podłoża, po opakowaniu na grubo, przestały się komunikować z głową. Czuję się bezpieczniej jeśli chodzi o urazy nóg, nie bolą mnie piszczele, nie obijam sobie o beton nadwrażliwego halluksa.
Ale nie czuję się stabilnie.
Dziwne to trochę.

A w lesie jesień taka piękna się zaczyna. Temperatury spadły i do biegania są optymalne, w końcu się człowiek w biegu nie gotuje we własnym pocie.  Więc pewnie szybko się z Flowami dotrzemy.


 Z innych dziwnych rzeczy tej jesieni:
1. jakimś cudem, biegam szybciej niż rok temu. Na tym samym tętnie biegam średnio o 15-20 sekund szybciej.
Mimo śmiesznie małej kilometrówki i biegania tylko 2 razy w tygodniu.
To chyba swoje robi praca w klubie nad kondycją i siłą ogólną, godziny spędzone nad CoreStability na Pilatesie i wypruwanie sobie flaków na treningu funkcjonalnym.
2. Biegam szybciej w terenie niż po asfalcie...
Bez sensu, ale to chyba te  moje lęki w głowie, powodują że podświadomie zwalniam na twardym, żeby chronić nogi. Nie wiem co z tym można zrobić, może z czasem samo przejdzie bo na  razie dziwne rzeczy mi wychodzą.
A zresztą, nawet jak nie przejdzie, to i co z tego.
Byle się biegało coś tam.
Jakoś tam.

Jesiennie pozdrawiam,
Ratlerek

Kot mruczy, że Flowy takie czarne, stylowe, opływowe, pasują do jego minimalistycznego looku. 
Chciałby pożyczyć czasami
.
Mnie mniej się podobają. Tyle kolorowych butów Brooks robi, a mnie się takie nudy trafiły. 
Kulawemu to zawsze wiatr w oczy...

środa, 15 października 2014

Dzień dobry, miły dzień!

Nawet nie 7 rano a "oni" już tu byli.
Długie wybieganie, jest jak dobrze opowiedziana historia o niczym.
Jakby się nie toczyła, wciąga i skupia na sobie uwagę, nawet jeśli do niczego spektakularnego nie prowadzi.
Zostawia po sobie  miło kojarzący się ślad w pamięci.

Nie jestem porannym ptaszkiem, jestem zdeklarowaną sową. Leniem i piecuchem, ceniącym sobie luksus weekendowego wylegiwania się pod kołderką, obfitych rodzinnych śniadań a po nich  powolnego dobudzania się przy nieśpiesznej kawce w słodkim nieróbstwie.
Wschód słońca jakoś mało mi się kojarzy z duchowymi uniesieniami i  ekscytacją doznaniami estetycznymi. Prędzej  mój kwaśny wczesnoporanny nastrój spowoduje porównanie go do odrażającej plamy z kechupu.

Nic dziwnego więc, że heroiczna próba realizacji porannego długiego wybiegania, wpędziła mnie w dość kwaśne humory.
Tyle niewygód.
Pobudka w środku nocy (6.30 rano w sobotę, zbrodnia przeciwko ludzkości!), śniadanko skromniutkie: banan i do widzenia. Niskie słońce razi w oczy, w głowie jeszcze się tumani.
A ty człowieku biegaj. No chyba za karę.

I tu pojawił się fenomen długiego wybiegania.
Świat najwyraźniej sprzyja człowiekowi w truchcie.
Już kilkaset metrów od domu, przywitał mnie transparent z życzeniami.

Po takiej dedykacji od świata, ciężko tkwić w swoim kwaskawym nastroju. Głupio tak nawet.

Pomyślałam sobie, że właściwie to  mam już za sobą wszystkie najgorsze rzeczy jakie mogły mnie spotkać w sobotę i może być już tylko lepiej.
Mogę się już skupić tylko na przyjemnościach, więc... prawa, lewa, prawa, lewa, szur, szur, szur po polnej drodze która w swej łagodności ujawnia, że nie ja pierwsza dziś wstałam.
Odbite na niej ślady biegowych butów jasno świadczyły, że parę osób wstało jeszcze wcześniej więc nie mam aż tak źle. Zawsze to jakaś pociecha.
Dalej było już pogodnie, medytacja w ruchu, piękna pogoda wczesnej jesieni i całkiem nowa trasa pod stopami.
Co dziwne, nie zgubiłam się ani razu. To był chyba kolejny prezent od świata, dla człowieka w truchcie.

A po powrocie dostałam od męża rekompensatę za nijakie śniadanie przedbiegowe. Ciasteczka czekoladowe jego wypieku. Jakiś milion kalorii, ale przecież i tak wybiegam więc co z tego?


Trzeba będzie powtarzać czasami bieganie o poranku. Opłaca się.

Biegowo pozdrawiam,
Ratlerek

A kot mówi, że on ma w nosie. 
By nie wstał przed 9-tą, nawet za 10 puszek z tuńczykiem. 
Nawet za taczkę śledzi i całego woła.