sobota, 31 maja 2014

Prawie zapomniałam.

Szkoda, że żab na zdjęciu nie słychać.
Na blogu jeszcze prawie zima. Ostatni wpis to ledwo pączkująca wczesna wiosna na zdjęciach, a tu przecież już prawie
lato, truskawki, słońce i zieleń wszędzie.
Zatrzasnęłam się w klubie fitness i ledwo czasami nosa wystawiałam, na co raz bardziej zielony świat.
Biegania było malutko i mocno asekuracyjnie.
Cały czas na nasłuchu: czy aby nie boli, czy znów coś nie dokucza.
Niestety po przeprowadzce, moje  przydomowe trasy biegowe, jakieś takie niewydarzone.
Niby las a jakiś zapyziały, ścieżki krótkie, kręcę się po nich w kółko jak chomik w kołowrotku, aż się odechciewa całkiem tego biegania.
Dziś to już mi się tak nie chciało wychodzić, że z tego niechciejstwa aż się coś pozytywnego urodziło niechcący.
Bo wsadziłam do prania buty. Niebiegowe.
Ale miałam w nich wkładki od butów biegowych. No i zonk, wkładki w pralce, a bez wkładek odciski jak spodki murowane bo bieganiu.
No i co tu teraz?
Poszłam bez większego entuzjazmu grzebać w szafkach z butami.
I znalazłam! Zapomniani przyjaciele. Niebieściutkie jak akurat rozkwitające łubiny Adidaski FR.
Popatrzyliśmy po sobie (mnie trochę głupio było w sumie) i... pobiegliśmy razem na stare ścieżki.
Na przeprosiny. Do odleglejszego teraz, ulubionego lasu. To ich ścieżki, nimi pierwszymi je wydeptywałam.
Jak tam jest pięknie!


I mi się przypomniało!
Przypomniało mi się, co takiego w całym tym bieganiu lubię najbardziej. Dlaczego to robię, dlaczego chciało mi się, nawet jak mi się nie chciało kompletnie.
Bo tak przyjemnie jest sobie pobiec do lasu.
Bez planu. Bez namysłu. Ot tak po prostu. Biec wolniej lub szybciej.
Uciekać przed komarami. Zostać ogłuszoną przez rajcujące żaby i przywitaną na podmokłej ścieżce klangorem żurawia buszującego obok na mokradłach. Wypluć płuca na znienawidzonym a jednak takim swojskim, bo nie do ominięcia podbiegu. Obtłuc nogi na tutejszych leśnych poniemieckich kocich łbach.
Zatchnąć się widokami tak, że po prostu się musi bo się udusi, zatrzymać i zrobić kilka foć.
A garmin niech tam sobie liczy czasy nieistniejące, liczydło jedno.
A nawet przysiąść sobie z zachwytu i posiedzieć i popodziwiać zieloności.
A garmin niech sobie pika, "pikaczu" jeden mechaniczny.
No nie za długo, dopóki komary się nie zlecą. Czyli całkiem króciutko.
Przynajmniej jeden garmin zadowolony, że ma co znowu rachować, rachmistrz jeden.


O rany, jak ja mogłam to zapomnieć?

Truchtając starą ścieżką,
pozdrawiam!
Ratlerek.

A kot mówi, że normalnie to by powiedział, że skleroza nie choroba, tylko nogi od niej bolą.
Ale  z nami to jest wszystko nienormalnie i to jego od nas głowa boli.


Nie biegowo. Rafał Majka (Tinkoff-Saxo), dzielny chłopak, po wspaniałej walce w Giro de Italia, ostatecznie na 6 miejscu w kalsyfikacji generalnej. Brawo!
Jechali jeszcze Przemek Niemiec (Lampre Merida) i Paweł Poljański (Tinkoff-Saxo)
Namnożyło nam się doskonałych kolarzy, startujących w światowych turach, aż serce rośnie!

 fot. La presse.

2 komentarze:

  1. Piękne okoliczności przyrody :-). Ja mam mocne postanowienie nie zabierać w ogóle garmina na długie wybiegania. Niech sobie w domu siedzi za karę, o!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja go zabieram, bo kompletnie nie mam wyczucia odległości.
    Zawsze mi się wydaje że "jeszcze za mało".
    Tak i w tych pięknych okolicznościach przyrody, policzyłam sobie, ze to bedzie jakieś 6-7 km. No tak, tylko ze nie wliczyłam tego co na dobiegnięcie.
    Tym sposobem wyszłam na grzeczne 6, a przeleciałam ponad 10 + resztę doszłam spacerkiem jak zobaczyłam na garminie ile już wyszło.

    Bieganie mi zakrzywiło czasoprzestrzeń, wszędzie teraz mi się wydaje "blisko", tam gdzie kiedyś było "daleko".

    OdpowiedzUsuń