piątek, 6 czerwca 2014

Podchody na Donasie.

Nie cierpię  tej cholernej gór(ki!)y.

Mam nadzieję, że zaraz w nasze okolice nadciągną wielkie burze zasobne w błyskawice i będą grzmocić w nią największymi piorunami.

Takie pozytywne  myśli mam bardzo często, jak tylko wypuszczę się na  bieganie w najbliższej okolicy.

Bo niestety "ja tu mieszkam".
Pod tą cholerną górką znaczy się.
Trasa  zaczyna się tuż pod domem, miło, leśnie, usypia czujność, mami delikatnością wzniesień, urodą ścieżek.
Szemrające listeczki nad głową, miękka ścieżynka pod nogami.
Tędy trzeba podyrdać, żeby jakiekolwiek bieganie nie po asfalcie w tej okolicy uskutecznić.

A potem się zaczyna: trochę piachu, więcej piachu, w górę, ostrzej w górę, w piachu, kurzu, w dół, ostro, korzenie, kamienie, w górę, jeszcze ostrzej, jeszcze więcej piachu, korzeni, kurzu, potu i jeszcze więcej piachu. Nad głową, wystrzelając z miękkiej zieleni jak techniczne memento, sroży się stalowa konstrukcja wieży widokowej.

Najgorzej jak pod ostatnim  podbiegiem,  już na sam szczyt, w największym piachu i kurzu, tarzają się sympatyczni rowerzyści.
Można ten ostatni, najgorszy podbieg ominąć bokiem i na szczyt Donasa się nie kotłować. Bo i po co?

No ale!
Od słowa do słowa, zaczyna się głupiego rozmowa.
Że oni tam nie wjadą, to ja wiem.
Ci co wjeżdżają na to, nie tarzają się w piachu z tobołami a i do rozmowy jacyś niechętni.
Może to wina tego, że jęzor z wysiłku mają powkręcany w zębatki i brak im krzty tchu w płucach, a świadomość zaślepia wizja wielu setek watów, które akurat rejestruje pomiar mocy. Ale będzie w zapisach wyglądało, no!

Ale skoro wiem, że Ci rozmowni nie wjadą, a oni nie wiedzą czy ja wbiegnę, no to jak tu taką okazję odpuścić i opozycji nie dokuczyć?

No to wbiegam.

Czerwona, spocona, z jęzorem na butach.
Ale tego z dołu nie widać.
W tym kurzu, piachu, skacząc jak kozica po kamieniach i korzeniach.
Zdycham ale wbiegam.
A Ci się tam dalej tarzają pod podbiegiem, no bo nie podjazdem. Przecież nie podjadą, ha ha!
Ziaję na szczycie, drepcę truchcikiem na drugą stronę góry po betonowych płytach w dół. Przestaje huczeć w głowie, serce wraca na swoje miejsce.
No ale ciekawe co oni tam robią? Ci rowerzyści.

Ciekawe.
No to bocznym wbiegiem cichcem podbiegam, krzakami, korzeniami, pod szczytem prawie pionową ścieżką drapię się na czworakach celując głową prosto w  ustawione tam kosze na śmieci.
Uroczo.

Wyglądam z za krzaków.
Tarzają się w tym piachu dalej.
Uparci.
He, he, sobie zbiegnę obok nich.
Zbiegam.
Od słowa do słowa,  znów głupiego rozmowa.
Ci się ryja w połowie podbiegu (no bo nie podjazdu he,he) jak krety w tym piachu, rowery już na plecach wnoszą.


No to jeszcze raz sobie wbiegam.

Czerwona, spocona, z jęzorem na butach.
Ale tego z dołu nie widać. 
W tym kurzu, piachu, skacząc jak kozica po kamieniach i korzeniach.
Zdycham ale wbiegam.
A Ci się tam dalej tarzają pod podbiegiem, no bo nie podjazdem. Przecież nie podjadą, ha ha!
Ziaję na szczycie, drepcę truchcikiem na drugą stronę góry po betonowych płytach w dół. Przestaje huczeć w głowie, serce wraca na swoje miejsce.
No ale ciekawe co oni tam robią? Ci rowerzyści.

Ciekawe.
No to bocznym wbiegiem cichcem podbiegam....

Po x razie głupiego podchodów, zadaję sobie w końcu pytanie.
Czy planowałaś królowo dziś jakieś podbiegi? NIE?
Czy potrzeba Ci eminencjo się tak zajeżdżać rzut beretem od domu? NIE!
To co ja wyprawiam?

?

No bo Ci cholerni rowerzyści.
Pod tą cholerną Górą Donas.
I człowiek taki uhetany ze zwykłego biegania wraca, jakby za ornego woła robił.
A ledwo od domu odbiegł i tylko w kółko latał z językiem  po kolana, pod tą cholerną gór(k!)ę.

Z jęzorem na wierzchu,
pozdrawiam!
Ratlerek


Kot niby drzemie. Jak traktor z samej głębi swej kotowatości mruczy.

Burzę wabi...
Dobry kotek, pożyteczny kotek, uczynny taki czasami.

3 komentarze: