wtorek, 30 kwietnia 2013

Pani! Bo tam są jeszcze żmije!

Koło 25 st.C i słońce- przepiękny dzień!!!
Proszę pani! Bo tam są jeszcze żmije!
Tak zakończył swoje tłumaczenia uczynny chłop, na którego podwórko wbiegłam z okazji spędzania przedłużonego majowego weekendu w Bieszczadach.
I utknęłam na tym podwórku, bo mi się droga skończyła co miała zaprowadzić mnie na pobliski szczyt Wierchy.
Drogę widziałam gdzieś hen przed sobą żółciutką i zachęcającą, ale nijak do niej dobiec nie umiałam. Wywołałam wiec pana z szopy w której coś majstrował, pokazałam palcem drogę na sąsiednim wzgórzu. Pan popatrzył na mnie sceptycznie, pomyślał i udzielił wskazówek:
- nawet by się dało dojść, bo kiedyś tam (machnął gdzieś  niezobowiazujaco) droga była. Ale nie ma, bo są pola.
- jak zbiegnę do asfaltu i znajdę za jakiś kilometr przejście przez potok, to ona się tam zaczyna
- ale nie ma kładki. Bo tam wszyscy traktorami jeżdzą, to po co.
- to znaczy jest kładka trochę dalej, ale na czyimś podwórku.
- i tam jest pod górę (tu umilkł na chwilę znacząco. No cóż, najwyraźniej nie wyglądam na kogoś kto coś podbiegnie. W sumie prawda, bardziej wyglądam na to kim jestem. Ratlerka - miejską paniusię w gatkach do niedzielnego joggingu po bulwarze.)
- a potem jest las.
- a w lesie jest bagno. No ale może jakoś bokiem da się już przejść.
- da się tam wbiec od tej strony a zbiec na drugą, ale on nie wie ile to kilometrów. (Myślę że wiedział, ale jeszcze nie chciał mnie straszyć. Napięcie należy ofierze stopniować.)
- i pod szczytem droga się kończy, można się _zgubić_.
Nie zniechęciłam się, podziękowałam, pobiegłam.
I wtedy usłyszałam za sobą gwóźdź programu.
- Proszę pani! Bo tam są jeszcze żmije!
Sam wczoraj widział jedną. No wprawdzie małą.
(Co za pech! Duża byłaby lepsza na postrach. Prawdomówny się trafił. ).
Ale małe też już mają jad! - co podkreślił z wyraźną satysfakcją.

I tu mnie miał. Ale tylko połowicznie.
Z oczami jak 5 złotych, biegnąc prawie na czworakach z nosem przy ziemi w wypatrywaniu żmij, znalazłam i potok i kładkę i pod górę wbiegłam i w lesie bagno bokiem obeszłam i pod szczytem się nie zgubiłam jak się droga na łące skończyła.
Po drodze "ustrzeliłam" jednego z 3 dziś spotkanych rudzielców.
Wczoraj, jeszcze w pełnej nieświadomości że "tu są żmije" biegałam "na szagę" po okolicznych łąkach i spotkałam sarenki. :-)
Widok z Wierchów.
Wbiegałam na Wierchy w zupełnej samotności leśną i polną coraz bardziej niknącą drogą i z coraz bardziej cienką miną bo jakoś tak strasznie mi się zaczęło robić, by całkiem niespodziewanie spotkać na  szczycie masę turystów. Kotłowało się tam dobrze ze 20 osób. Z plecakami, wałówą, pieszych i rowerzystów.
Spojrzeliśmy na siebie trochę jak raróg na raroga. Paniusia w gatkach do biegania, lekkich adidaskach i z gołymi rękoma (ani wody, ani kanapki, ani plecaczka, tylko aparat w ręku) i "ciężka  kawaleria" bieszczadzka w traperach, z plecakami, wałówką akurat nabożnie spożywaną w cieniu.
Trochę czasami dziwne to całe bieganie.
Z drugiej strony- Wierchy  to  mała górka jest. Ot, taka na przebieżkę akurat.


Kusiło mnie żeby zbiec na drugą stronę szczytu, ale nie miałam przy sobie nawet złotówki na bilet autobusowy (ani wody, ani żadnej przekąski). Jak ustaliłam ze spotkanymi na szczycie  turystami, zbiegałabym jakieś 4-5 km do Wołkowyj i stamtąd musiałabym  dokulać się asfaltem dobre kilkanaście km do Woli Matiaszowej z której wybiegłam.
Wykazałam się rzadko u mnie goszczącym rozsądkiem i postanowiłam wrócić  tą samą trasą którą wbiegłam, w sumie robiąc niecałe 9 km.
Samo zbieganie okazało się duuużo bardziej męczące niż wbieganie.  Pod koniec nogi  pulsowały i dosłownie błagały o zmiłowanie i schłodzenie.

Tu już wszytko kwitnie.  Narwałabym "kaczorów" do wazonu, ale bałam się żmij.

Po wycieczce odkryłam niedoceniony nigdy wcześniej luksus. Chłodzenie nóg w górskim potoczku. W erze "przed bieganiem" nawet nie wyobrażam sobie czegoś, co by mnie skłoniło do zdjęcia butów i stania w zimnej wodzie.  A teraz, wlazłam z własnej woli i nie spieszyło mi się do wychodzenia.
Bieganie zmienia bardzo dużo. Niezauważalnie, podstępnie.
Nigdy wcześniej nie poszłabym sama nawet na niewielką górkę, polem lasem bez niczego, za to ze świadomością, że no przecież dam radę. Jak nie dobiegnę to dojdę.

Ufff....
Dzwoniłam do kota. Powiedział, żebym sobie nie zawracała głowy żmijami. 
Natomiast powinnam sobie przemyśleć kwestię niedźwiedzi wygłodzonych po zimie...

4 komentarze:

  1. O matko, jakie widoki... Umieram z zazdrości!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja również!
      Może to i lepiej, że biegam w betonowej dżungli bo chyba bym sobie głowę ukręciła przy podglądaniu przyrody :)

      Usuń
  2. Bosko! A z tego pana chłopa to żmija pierwszej wody (potokowej) - zazdrościł Ci i chciał podstępnie zniechęcić, o! ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pan chłop, mówił świętą prawdę jak się okazuje.
    Moje dziecko młodsze potwierdziło, zna się na tego typu paskudztwie i mówi że widziało kilka rozjechanych żmij na asfalcie. I że to na 100% nie były zaskrońce czy inne nieszkodliwe padalce. Żmije jak malowane.
    Strach się bać.

    OdpowiedzUsuń