A że początek biegania Ratlerka, nomen omen zbiegł się z burzą komentarzy w Internecie na temat książki "Jedz i biegaj" Scotta Jurka, Steve Friedmana, to i Ratlerek czym prędzej nic innego, tylko pobiegł do księgarni i nabył.
O tej książce napisano na forach i blogach biegowych już chyba wszytko, więc nie będę się rozwodzić.
Przejdę do sedna.
Przejdę do sedna.
Biegam, bo Dżarka* bardziej bolało.
Na samym początku, ciężko jest przebić się entuzjazmowi biegania przez opór ciała: powolność, ociężałość, ból mięśni, pierwsze kontuzje, łomot serca, brak oddechu, zwykłe lenistwo i myśli: i po co to całe głupie bieganie?
No każdy wie kto zaczyna, jak jest.
Miałam jeden taki bieg, który chyba był decydujący: pogoda pod psem, ślisko, nie chciało się.
Wyszłam jakimś cudem jednak biegać i nijak mi nie szło.
Tempo haniebne nawet jak na ślimaka, każdy krok ciężki jakby w buty ołowiu ktoś nasypał, w sercu łomot, w płucach ogień, a nawet jeszcze do lasu nie dobiegłam- a mam bliziutko.
I jeszcze na dokładkę staw skokowy bolał jak wściekły i to było chyba o tę jedną kroplę za dużo.
Zdjęcie: LUIS ESCOBAR Scott Jurek na trasie Hardrock 100 w 2007r. |
I wygrał na dodatek.
100 mil... ponad 160 kilometrów...
TO MUSIAŁO DOPIERO BOLEĆ!
Przestałam smęcić i zaczęłam po prostu biegać.
Czasami mi się chce, a czasami nie. Czasami samo się biegnie, a czasami ołów w butach.
Ale zakładam buty i biegnę swoje.
Bo warto, bo Dżarka bolało bardziej a biegł niewyobrażalne dystanse, bo mnie boli mniej ale radość po biegu pewnie taka sama.
Bo tak naprawdę chodzi tylko o to, żeby sobie po prostu pobiegać.
Wczoraj więc sobie pobiegałam, choć mi się nie chciało.
Nagroda była wielka.
Wyszło ponad 13 km w fajnym tempie i fajnych pulsach (jak na mnie), 1/3 po mieście, reszta po lesie gdzie spotkałam panienki sarenki. Nawet nie uciekały za bardzo, popatrzyły, pomyślały, poszły sobie.
* Scott Jurek, życzy sobie, aby jego polskie nazwisko wymawiać z amerykańska. Mistrz mów i mistrz ma: Dżarek!
Ale zakładam buty i biegnę swoje.
Bo warto, bo Dżarka bolało bardziej a biegł niewyobrażalne dystanse, bo mnie boli mniej ale radość po biegu pewnie taka sama.
Bo tak naprawdę chodzi tylko o to, żeby sobie po prostu pobiegać.
Wczoraj więc sobie pobiegałam, choć mi się nie chciało.
Nagroda była wielka.
Wyszło ponad 13 km w fajnym tempie i fajnych pulsach (jak na mnie), 1/3 po mieście, reszta po lesie gdzie spotkałam panienki sarenki. Nawet nie uciekały za bardzo, popatrzyły, pomyślały, poszły sobie.
Średni puls 161, max:170. Tempo od 6.13 do 7.55. - uśrednione: 6.53
Dużo długich łagodnych podbiegów, jeden wredny stromy i po lodzie (prawie orła wywinęłam na nim, ale jak już leciałam to w porę mi się przypomniało jak drogie są sztuczne zęby), do tego długi odcinek wąziutkim leśnym "singletrackiem"- uroczą leśną scieżynką tak wąską i ledwo wydeptaną, że trzeba biec nózia przed nózią jak modelka na wybiegu. Trochę zjeżdżania na tyłku ze ścieżki na ścieżkę a potem wdrapywania się na czworakach z powrotem w celu ominięcia przeszkód.
W dodatku cały bieg był pod wezwaniem Pana Staszewskiego, czyli został przepracowany podwójnie.
Przypadkiem bo przypadkiem (za ciepło się ubrałam i już po pół kilometra ściągnęłam rękawiczki), ale sumiennie odpracowałam ćwiczenie prawidłowego machania kończynami górnymi tak, aby nie zamykać klatki piersiowej, nie przykurczać rąk, rozluźnić ramiona
Wprawdzie Pan Staszewski mówi, żeby wykorzystać do tego patyki, ale ja się wstydzę biegać z patykami, więc biegłam z rękawiczkami w dłoniach.
Proste a naprawdę świetne ćwiczenie!
Będę je robić jak najczęściej bo zobaczyłam, że niestety jest dużo do wypracowania a rozluźnienie, obniżenie i nie przykurczanie rąk naprawdę pomaga, tak ogólnie oraz przy zbiegach bo ręce same schodzą niżej co pomaga złapać równowagę. Polecam:
Biegam po tym lesie i się nie mogę doczekać lata- tyle ścieżek czeka na mnie. :-)
Kot nic nie mówi.
W obliczu tak potwornego zboczenia jakim jawi mu się weganizm Scotta Jurka, kot w milczeniu umknął susem na koniec świata. Czyli za kanapę.
I tylko łypie okiem, czy aby nas też nie zboczy od tego czytania, bo będzie się musiał wyprowadzić.
Ze zboczuchami unikającymi wołowinki, kurczaczka, dorszyka z lekka tylko obgotowanego na parze i innych kocich frykasów - mieszkał nie będzie.
Piękny trening Ci wyszedł! :-)
OdpowiedzUsuńA Dżarek fajowy jest - taki pozytywny. Jego książki jeszcze nie czytałam, ale u McDougalla jest mocno sympatycznie przedstawiony :-).
Ja bym jednak z zerwanym czymkolwiek (chyba, że czapką z głowy) biegać nie polecała, nawet jeśli jego bolało bardziej :)
OdpowiedzUsuńA tak na serio to chyba każdy ma takie dni, kiedy się zastanawia po co mu to. Ale na szczęście zawsze znajdzie się jakiś powód, żeby z tej kanapy w końcu wstać. Jak widać ciało na przekór psychice robi swoje. Piękny wynik!
Jurek bardzo pozytywny i taki szczery i prosty. Nie mąci, nie ściemnia, nie buduje filozofii z czapy wziętych.
OdpowiedzUsuńUrodzonych biegaczy też pędem przeczytałam.
Z niczym zerwanym biegać nie mam zamiaru, nie ta liga. :-P
Choć fakt, że musiałam dorobić się zapalenia ścięgien Achillesa, żeby dojść do tych wiekopomnych wniosków, że nie warto na siłę. ;-)