sobota, 9 lutego 2013

Przebiegłam TO* :-)

Jestem z siebie i dumna i czuję niedosyt.
Było FANTASTYCZNIE!!!

Bieg Urodzinowy Gdyni, był dla mnie wielorakim impulsem i chyba ciągle sama nie wiem, co mnie podkusiło żeby się na niego zapisać, chyba jak zwykle była to głównie wrodzona beztroska.
No i fakt, że to bieg na urodziny mojego miasta - po prostu nie mogłam odpuścić.

Ale było warto. Warte to było tych wszystkich moich histerii, zwątpień, nerwów, jęczenia, jazgotania.

A było to tak:
zajechaliśmy całą rodziną (no kot odmówił uczestnictwa i został pilnować domu jak zwykle) i od razu wpadłam w atmosferę "Miasta Które Biega". Na ulicach masa rozgrzewających się biegaczy, naprawdę cudowny widok, im bliżej miejsca startu, tym tłum biegaczy się powiększał (a wraz z nim moja histeria, nawet przestałam jazgotać bo mnie zatkało) - nic dziwnego, miało wystartować ponad 2600 osób.
Dziki tłum, i wszyscy z tym samym celem: przebiec to.
Ostatnie chwile upłynęły mi na nerwowym podejmowaniu decyzji- biec w wiatrówce czy bez- ogląd biegaczy nie pomaga- ludzie poubierani od sasa do lasa- jedni ledwo co -  w jednej koszulinie i czasami krótkich spodenkach, inni jak na wyprawę na Spitsbergen.
W końcu po krótkiej przebieżce podejmuję decyzję: zdejmuję. Mąż przepina mi numerek na bluzę, dzieci dają żłówika, ostatni buziak od męża i wbijam się w dziki tłum ustawiający się do startu.

Odszukuję strefę dla ślimaków, czyli takich co biegają 10K powyżej 50 minut. Zerk na pulsometr- o mamo, stoję w miejscu nawet nie drepcę a puls 125, ale nie jest źle, tłum nie jest zbity da się żyć, obok widzę inne panie w typie "ratlerka" i nie tylko, co dodaje otuchy.
Spiker zaczyna podkręcać atmosferę, tłum się zagęszcza - ci z tyłu pchają się do przodu, robi sie bardzo ciasno - zaraz start.
Nie patrzę na zegarek, bo czuję że zemdleję.
HUK- start zainicjował wystrzał z ORP Błyskawica. Panom marynarzom dziękujemy, bardzo miły gest, chwyta za serce Gdyniankę z wyboru. :-)

Iiiii...
I nic.
Tłum i ja, robimy krok w przód i... stajemy w miejscu.
Kilka chwil i można truchtnąć. Znów stop. Znów trucht- odpuszczam i po prostu idę spokojnie prawie do  czujników, dopiero kilka metrów przed nimi mogę zacząć powolutku truchtać - tłum jest straszny.
Pamiętam żeby włączyć Garmina, a potem już mało co pamiętam bo dociera do mnie, że to właśnie JUŻ, że biegnę, że kurde- no ca ja tu robię?!
Pierwsze 1,5-2 km biegnę w amoku, zerkam na pulsometr bo mi duszno jakoś, 175 a tempo tylko koło 6.20. Nerwy, nerwy. Tłum duży, staram się trzymać swoje tempo ale mam wrażenie że wszyscy mnie wyprzedzają, jeszcze większy stres: nie wiem, gonić ich, biec swoje?
Biegnę swoje- trudno.
Koło 2go km. tłum się rozbiega, robi się luźniej, puls spada, tempo nie.
Na wiadukcie gdzie trasa zawija o 180 stopni oglądam się za siebie w dół- uuu, szału nie ma, jestem raczej w ogonie.
Przyśpieszam i  troszkę nadrabiam. Przytomnieję, wpadam w swój rytm, zaczynam nawet coś myśleć.
Zaczynam się rozglądać, wypatruję kilka metrów przed sobą Panią w Czerwonym (ale to nie była Małpa w Czerwonym :-) ) biegnie lekko, równo, widać że wie co robi, jakoś tak budzi zaufanie.
Co tu dużo mówić- przylepiam się. Po jakichśs 4 km, za Halą Targową mam najgorszy moment, strasznie chce mi się pić. Gorąco mi. Mam zaklejone usta, nie mogę przełknąć - mści się kilka łyków Powerade siorbniętych przed startem- za słodkie.
Mimo wszytko, czuję siłę żeby przyśpieszyć- niestety przede mną biegną panowie rzędem i dyskutują- nie mam jeszcze na tyle obycia, żeby się po prosu przepchnąć. Biegnę za nimi cały ten odcinek, a Pani w Czerwonym oddala się krok za krokiem. Dzięki Bogu zdarza się ostry zakręt, przepycham się przed panów i zaczynam gonić Panią w Czerwonym. To mnie kosztuje siły bo wypadam z rytmu, pić się chce jak piorun- jak zbawienie pojawia się w umówionym miejscu mój "Team Bez Kota" i zawiadamia o swojej obecności wrzaskiem- dopadam do nich i piję co jest- znów Powerade ten ulep ale jest mi wszytko jedno. Dziecko  wrzeszczy na mnie żebym już biegła a nie piła. "Mamo szybko, szybko!"

Trochę mi lepiej wiec doganiam Panią w Czerwonym , wbiegam na Świętojańską i do kompletu Powerade zaczynam wpychać w siebie batona musli. Ciężko idzie, ale pół zjadłam- chyba się przydał bo trochę odżyłam, porozmawiałam z jakimś Panem, który strasznie narzekał na ból kostki i niestety  musiał się zatrzymać . Nie wiem czy dobiegł- myślę że tak, bo był bardzo zdeterminowany. I zanim się obejrzałam podbiegłam pod Urząd Miasta i już tylko huzia w dół na morze.
Huzia tak średnio- płuca i serce mogą- nogi gorzej, już nimi  słabo przebieram, ale doping ludzi pomaga, bardzo to miłe. :-) Pomaga tez widok morza na końcu - morze to morze, człowieka zawsze ciągnie  w jego stronę.
Na rogu przed samą metą macha i wrzeszczy do mnie mój "Team Bez Kota", dzieci biegną ze mną do mety po drugiej stronie barierek.
Na metę padam  za Panią w Czerwonym.
Podchodzę i zamieniam kilka słów, mówię że biegałam za nią całą trasę.
Dopada mnie dziecko i pyta jaki mam czas... kurde, zapomniałam wyłączyć Garmina.

Już na spokojnie, odbieram medal (jejku jakie to miłe), oddaję chip, kilka zdjęć i  (okrężną drogą przez KFC :-) ) do domu nakarmić kota.


Biegam od grudnia 2012 - jakoś tak.
Przebiegłam te pierwsze 10km, bez przechodzenia do marszu w czasie 1.02.24.
W równym tempie od 6.09 do 6.30
Z pulsem średnim koło 164 (no nie uhetałam się)
W kategorii Open: 2058 na 2241 którzy zostali sklasyfikowani.
W kategorii K40- 56
W kategorii K Open - 363 - ale tu zliczano  kolejność przekroczenia mety, nie czas netto, nie wiem jak w klasyfikacji wyżej.

Jestem z siebie zadowolona, ale mam tez dużo do przemyślenia.
Nie ubiegłam się na maksa, myślę że jakbym się mniej bała i nie biegła tak zachowawczo to złamałabym godzinę.

Jest co przemyśleć, z czego wyciągać wnioski, czas znaleźć sobie plan a skończyć z bezhołowiem biegowym.

Jest o co walczyć. :-)


*"przebiegłam to" to parafraza jeździeckiego leku na wszelkie problemy: noga/ręka/głowa  boli, masz grypę, koń cię zrzucił, tyłek Ci od siodła odpada, nie umiesz, nie wiesz, boisz się- no cokolwiek by się nie działo rada była jedna:  łydka, dosiad, półparada - do przodu i  "przejedź to" - chyba wciąż bardziej czuję się jeźdźcem niż biegaczem.
Ale staram się. Więc przebiegłam to.

Dość jazgotania.
Ratlerek biegiem pozdrawia. :-)


6 komentarzy:

  1. Gratuluję! Super relacja i bardzo dobry czas, jak na pierwszy start! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratulacje! :-) Mój pierwszy bieg jeszcze przede mną, ale takie relacje sprawiają, że już nie mogę się doczekać :-).

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetna relacja i super pamiątka na przyszłość. Rodzina też się świetnie spisała. Brawo!

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo Wam Wszystkim dziękuję za miłe komentarze.
    :-)
    Nie spodziewałam się że aż tyle osób będzie czytać co ja wypisuję, a co dopiero komentować.
    "To całe bieganie" jak widzę, niesie ze sobą więcej niespodzianek niż się spodziewałam.

    Mam nadzieję że do zobaczenia :-)

    OdpowiedzUsuń